To będzie zdecydowanie moje najbardziej bezwstydne wyznanie tego roku. Udało mi się doświadczyć syndromu trzeciego dnia.
Prawdopodobnie można używać tego terminu również w stosunku do zjawisk wywołanych dłuższym stosowaniem różnych substancji pobudzających, jednak chodzi mi o ten psychologiczny efekt, który zawdzięczamy przynajmniej trzydniowemu odcięciu. Zwykle mówi się o odcięciu od technologii i zanurzeniu w naturze. Trzeciego dnia jesteśmy w stanie poczuć faktyczną różnicę w samopoczuciu i procesach umysłowych. Nie powiedziałabym, że dokładnie to miało miejsce, bo te święta spędzam z rodziną, pod dachem i z dostępem do internetu. Ale faktycznie przestałam sprawdzać poczty/czekać na telefony, przestałam kontrolować jaką mamy godzinę i dzień, nie musiałam robiąc jednej rzeczy wizualizować sobie kolejki następnych czynności na dzisiaj, na resztę tygodnia, na następny semestr.
Dlaczego jest to bezwstydne? Bo uświadomiłam sobie jak dawno ostatnio mogłam sobie pozwolić na pełne trzy dni absolutnego spokoju. Nawet z gorączką trzeba pracować, a od kiedy wynaleźli te malutkie stoliki do laptopów leżenie w łóżku nie jest wymówką. Posiadanie dłuższego czasu absolutnie wolnego wydaje mi się czasem tabu. "Jestem zmęczona", "w tym tygodniu przespałem łącznie 20 godzin", "nie pamiętam kiedy miałem na to czas" są typowymi wypełniaczami konwersacji prowadzonych wśród ludzi, których znam. Zapędziliśmy się w sytuację, w której nie można się odciąć na jeden dzień bo klient nie zadzwoni drugi raz (chociaż jest niedziela w wakacje), bo e-mail o ważnym spotkaniu jutro może przyjść dziś wieczorem, bo czas ucieka. Czas pełnego relaksu dłuższego niż wieczorna kąpiel (na bogów, nie codziennie) jest luksusem. Chwalenie się posiadaniem go jest równie nieprzyzwoite jak napełnianie basenu przed domem podczas suszy. Za to kiedy mówię, że ostatni weekend bez pracy ani szkoleń miałam dwa miesiące temu mogę liczyć na głosy poparcia i zrozumienia. Jesteśmy zjednoczeni w przepracowaniu.
Jednym z obowiązkowych argumentów dyskursu przeciwników szeroko pojętego socjalu jest "bo trzeba pracować ciężko a nie marudzić, JA PRACUJĘ 11 godzin na dobę". Jakby nie było nic chorego w tym, że jedyną alternatywą dla zarabiania ledwo na absurdalnie zawyżony czynsz/kredyt jest spędzanie połowy życia w pracy (ale za to poczucie wyższości w pakiecie).
Wytykanie innym krótszego czasu pracy jest też typowym sposobem umacniania niechęci między grupami społecznymi i zawodowymi. Bo nauczyciele to sobie pracują tylko 18 godzin, a ktoś inny pracuje tylko 40, a ja robię nadgodziny, więc tylko ja znam życie. Bo kadra naukowa to pasożyty.
Kiedyś koło 11 przed południem otworzyłam drzwi panu od jakichś pomiarów. Byłam wtedy studentką, plan zajęć bywał dziwny, dziurawy i do nocy, ale niestety nie zawsze w godzinach normalnej, uczciwej pracy. "Dobrze ci tak, co? A na uczelnię się nie chodzi." Próżno by było tłumaczyć ile godzin dziennie jestem produktywna i jak. Do tej pory czuję się czasem jak leniwa buła w oczach takiego pana listonosza, gdy otwieram mu w piżamie. Przecież nie będę się bronić, że uczę w szkole wieczorami, na uczelni tylko w niektóre dni, i że właśnie wstałam od pisania artykułu.
Nie ufamy sobie w społeczeństwie, lubimy patrzeć sobie nawzajem na ręce. Poczucie krzywdy tym, że ktoś pracuje mniej albo za lepsze pieniądze bardziej sprzyja niechęci wobec innych pracujących niż wobec prawa czy pracodawcy, nawet gdy te ostatnie są powodem naszych problemów.
Kiedy zaczęła się automatyzacja, powstawały maszyny zastępujące ludzi, wizjonerzy przepowiadali przyszłość, w której ludzie będą pracować tylko tyle, ile będzie konieczne. Resztę czasu mogliby być ludźmi, rozwijać się, tworzyć, dyskutować. Widziano w tym nadzieję na kolejną epokę oświecenia. Tajemniczo jednak, gdy jakaś czynność się upraszcza, ogólny nakład pracy nie zmniejsza się. Kto jest temu winny? Na pewno nie znajoma, która pracuje tylko 35 godzin w tygodniu.