i dzisiaj opowiem o tym, dlaczego niektóre osoby, zwłaszcza kobiety i mężczyźni, za przeproszeniem czasem mają tendencję do miecia wyjebane na niewłaściwe rzeczy.
Zacznę od takiej anegdotki. Spytano mnie ostatnio, jakim cudem jestem całkiem szczęśliwą osobą, skoro większość czasu chodzę ciężko wpieniona różnymi tematami. To pytanie zmusiło mnie to dogłębnej analizy sytuacji i oto jedyne wyjaśnienie: stopniowo dokonałam transferu mojego wyjebania tak, aby nie przejmować się rzeczami typowo odbierającymi chęć do życia i energię do robienia czegokolwiek sensownego (te rzeczy to np. to, czy ludzie dookoła pogardzają moim wyglądem/zachowaniem/poglądami), zyskując zadziwiająco obszerne zasoby porządnej jakości kreatywnego wkurwu do rozdysponowania na wszystkie inne tematy. Tak jest, spokój zen przy jednoczesnym srogim hejcie na sprawy, które uznajesz godne hejtu jest osiągalny. Polecam.
Widzę to tak: o ile nie jesteś kipiącym wulkanem generującym frustrację (bywa i tak), masz jakiś swój poziom wyjebania, lagę określonej długości, którą możesz i musisz na coś kłaść. I wydawałoby się, że jest to mechanizm obronny, który ogranicza stres, zwłaszcza w krytycznych sytuacjach (np. zombie apokalipsa, sesja, albo każdy ranek przed 8:30).
NIC BARDZIEJ MYLNEGO
Wyjebanie w większości przypadków skupia się na rzeczach, które faktycznie można by zmienić i naprawić. Nie zostaje go już na sprawy zupełnie niewarte uwagi albo nieodwracalne, przez co są one wszystkim, co nas pochłania.
Załóżmy, że to jest całe dostępne wyjebanie (Obrazujący je niebieski płyn zupełnie przypadkiem jest tym samym płynem, który grał w reklamach podpasek w latach 90. Obecnie jest na emeryturze.) wygląda tak:
Najlepiej dla wszystkich wyglądałby np. taki podział:
Niestety, naturalny stan jest raczej taki:
Wniosek? Wielkie dzięki, głupi naturalny procesie.