Sunday, April 26, 2015

5 (być może drugoplanowych) rzeczy, dla których polecam...

Starałam się za wszelką cenę uniknąć spojlerów.


1. Breaking Bad

Cierpienia macho


Oprócz wszystkich innych zalet, które niewątpliwie kwalifikują ten serial do kategorii arycydzieło, kocham Breaking Bad za postać Hanka Schradera. Ok, na pierwszy rzut oka mamy tu Dana Norrisa będącego Deanem Norrisem. Ale właśnie postać Hanka boleśnie i cudownie nienachalnie prześwietla problem sztywnych ról płciowych, które krzywdzą każdego, również mężczyznę (jeśli twoja reakcja brzmi mniej więcej: "O nieee, zrujonowałaś ten serial, on przecież był o hardcorowych akcjach a nie o jakimś dżender pierdoleniu! Nienawidzę cię!! Pewnie chcesz mordować mężczyzn i masz włosy pod pachami!" - zabierz swoje klaustrofobicznie zawężone horyzonty gdzie indziej dla własnego świętego spokoju). Hank jest zajebisty. Lojalny, odważny, sucharowato po twardzielsku zabawny, zdolny do szorstkiej męskiej przyjaźni i niezręcznej, lecz szczerej troski o bliskich, oddany swojej pracy i słusznej sprawie. Z czasem widzimy jego próby radzenia sobie z wyzwaniami tak, jak na faceta, którym jest, a mimo wszystkich swoich osiągnięć wciąż musi to pracowicie udowadniać, przystało. Jak mimo szczerych chęci nie potrafi okazać uczuć ludziom, dla których zrobiłby wszystko. To zmaganie daje nam dodatkowy wymiar nie tylko postaci, ale też całemu serialowi, który przecież oprócz narkotyków i strzelania do ludzi w badassowy sposób jest też właśnie o dumie, próbie samookreślenia, określaniu, co się w życiu dla nas liczy.



2. Turn

Realizm psychologiczny epoki, którego nie chcesz


Turn to niesamowicie fajny serial, o którym pewnie nigdy nie słyszeliście, mimo że jest dużą, klasyczną produkcją kostiumową, a nie żadnym offowym projektem. Tak bardzo hipsterskie produkcje zdarza mi się oglądać, że nawet hipsterzy nie znajo.
Jest pod bardzo wieloma względami godny polecenia, ale chcę wspomnieć o jednym. Prezentuje on postaci w swojej epoce, która (niewiarygodne) rządzi się innymi prawami niż nasza. Zwykle w serialach tego typu mimo wszystko pozytywne postaci zachowują się tak, jakby ktoś wziął sympatycznego typeczka o otwartym umyśle z naszych czasów i wrzucił w przedstawione realia jak gdyby nigdy nic. Bo kto by polubił bohatera, który, tak jak wszyscy w jego czasach, ma żenujące wyobrażenie o świecie i społeczeństwie, jest rasistą, seksistą, trzyma niewolników, bierze za  żonę nastolatkę itd? Tutaj nie jest to jakiś podstawowy element (i chwała bogom, bo to by było nachalne), ani shocker, ale momentami nagle czuje się taką szpilkę w mózgu. Przyjemnie odświeżające.


3. Gra o tron

Hart ciała i umysłu



Może banał, ale Gra potrafi angażować. Również w gównoburze, spory o kretyńskie rzeczy doprowadzające szanujących się (w miarę) dorosłych (czasem kwestia nieco dyskusyjna) ludzi do stanów, z których nawet Korwin, Tomasz Terlikowski, Janusz Palikot i Krystyna Pawłowicz zamknięci razen w pokoju 2m/2m na 24 godziny nie byliby dumni. Spojlery stają się zdecydowanie większym problemem, niż powinny, ale już grasz w tę grę. Sztuka unikania ich wyostrza zmysły, poprawia refleks, uczy podejrzliwości i zachęca do życiowego powrotu do absolutnego średniowiecza (zmniejszony czas w internecie i spacery zamiast tramwajów, gdzie ludzie beztrosko prowadzą kółka dyskusyjne, w newralgicznym sezonie). A takie skille zawsze się przydają.




4. Girls

Bolesna introspekcja

Girls to serial, który uwielbiam oglądać za jego życiowy realizm, ale nienawidzę oglądać z dokładnie tego samego powodu. Jest smutno, jest strasznie, jest prawdziwie. O zagubieniu w życiu po dwudziestce, o relacjach w rodzinie, o znajdowaniu się w pracy, o związkach, o seksie i oczywiście o przyjaźni. 

To pierwszy serial, w którym sporo postaci prowadzi dość rozwiązły styl życia, a jednak mnie to nie irytuje. Czemu? Bo są realistyczne konsekwencje i to nie w postaci wrzuconego przewidywalnego i sztampowego dramatu w formie ciąży czy choroby. Ludzie czasem z różnych kiepskich powodów zbyt się do siebie zbliżają a potem wszystkim jest przykro. I to jest potężne i świeże.
Jednak najboleśniejszy jest nasuwający się wniosek - wszyscy jesteśmy cholernymi egocentrykami. Nikt nie potrafi tak naprawdę być dla kogoś, tak zdrowo. Nasze problemy czynią nas ślepymi na tragedię innych. Nie potrafimy kochać. Nie potrafimy pokonać dumy. Nie potrafimy zobaczyć drugiego człowieka nie przez pryzmat naszych własnych potrzeb i oczekiwań.
Girls to serial, który zmusza mnie do nieprzyjemnego samorozrachunku i podejmowania prób poprawy moich realacji z ludźmi, ale również sprawia, że mam ochotę się załamać i poddać. To nieprzyjemne uczucie jest jego największą zaletą.



5. Parks and recreation

Cudowna przemiana, do której nie dochodzi. Tak jakby.


Jasne, to sitcom. Szczęśliwe zakończenia i deus ex machina są absolutną normą, postaci są lekko karykaturalne. Ale co bardzo moim zdaniem ciekawe, mamy do czynienia z dość unikalnym schematem rozwoju (czasami głęboko) dysfunkcjonalnych postaci. Ok, fani serialu mogą wchodzić w niekończące się spiny na tle ostatniego sezonu i dalszych losów postaci, które w nim przedstawiono (wyszedł w styczniu). Ale na przestrzeni serialu właściwego zaskoczyło mnie to, że bohaterowie nie szli jednym z dwóch oczywistych scenariuszy - życiowe ogarnięcia (trochę jak w Przyjaciołach), albo pogłębiająca się flanderyzacja, czyli zmiana postaci w kierunku wynaturzonej karykatury swojej pierowotnej wersji, która opiera się na jednej lub kilku jej cechach charakterystycznych (też trochę jak w Przyjaciołach). Wiem, że można szukać dowodów przeciwko mojej obserwacji, ale widzę tu jednak co innego. Wieczne dzieci i dziwolągi różnej maści nie stają się ani konwencjonalnie funkcjonalne, ani nie popadają w głębię swojej dysfunkcji. Dla mnie super.

Monday, April 20, 2015

Gut feelings & gut feelz

Może to znowu takie lekkie marudzenie na naszą represywną cywilizację, w której wszystko co najgorsze z tradycyjnych, surowych i negujących prawo do indywidualizmu tradycji łączy się z przygniatającą swobodę odczuwania propagandą sukcesu i generalnie materialistycznym nurtem bycia cool, fit i happy. To wszystko tworzy pętlę zaciskającą się na szyi człowieka, który czuje jakiś wewnętrzny sprzeciw. Nie chce przyjąć jako prawdę objawioną, że ważne, żeby PKB rosło, że gluten to trucizna albo że będzie się świetnie bawić na tej akurat imprezie. Albo nie jest przekonany do studiów, pracy, czy związku, które czuje, że powinny być powodem do szczęścia i wdzięczności. Narzucone normy mogą się różnić, ale mechanizm systemu represji trwa. Nikt nie chce być wyrzutkiem, bo na przykład ma marzenia o życiu niepasującym do generalnie przyjętej wizji.
Przyznaję, że należę do ludzi, którzy nie lubią rozczarowywać i nie spełniać oczekiwań innych, co w połączeniu z moim niezadowoleniem z zastanego porządku i niechęcią do gryzienia się w język gdy idzie o coś, w co wierzę jest dość problematyczne. Kiedy nie chodzi o jakąś wielką sprawę wolę jednak się już przemóc i nie szarpać. I dobrze, ale zostaje całe to uczucie w brzuchu, że coś jest nie tak. Takie gut feeling, przeczucie. Hej, umysł ponad materią! Nie muszę ulegać czemuś takiemu. Ale takie uczucia mogą stać się gut feelz, nieszczęściem i żalem, który nosimy gdzieś w brzuchu. Tak bardzo wierzysz, że nie masz nic przeciwko, że twoje ciało też w to wierzy i interpretuje ten żal jak coś bardzo fizycznego. Tak bardzo, że lekarze albo faktycznie diagnozują jakąś psychosomatyczną chorobę, w którą się ciężkim wysiłkiem sami wpędziliśmy, albo miesiącami dają się razem z nami wodzić za nos i są pewni że gdzieś musi być ten guz. A my po prostu tak bardzo nie chcemy sami przed sobą się przyznać, że coś nam nie pasuje.

Ludzie łatwiej zrozumieją, że boli cię brzuch, albo bardzo chce ci się spać, niż, że nie masz już ochoty być na tej imprezie. Łatwiej rzucić studia z powodu jakichś strasznych dolegliwości niż po prostu powiedzieć sobie i innym, że to nie było to, może jednak chcę robić coś mniej prestiżowego.
Jednak lepiej brzmi "przepraszam, ale nie jestem gotowa na wyjście z tą ekipą z powodu psychosomatycznych skurczów żołądka" niż "chce mi się rzygać gdy myślę o waszych tępych zachlanych mordach kiedy licytujecie się na frajerskie docinki".

Z drugiej strony, niekomfortowa sytuacja jest zawsze niekomfortowa, zwłaszcza na początku czy wobec wyzwania, a generalnie w życiu nie dostaje się tego, czego się chce tylko poprzez komfortowe sytuacje. Czasem ta fizyczna intuicja nie mówi "nie idź tam", tylko "nie mam ochoty przechodzić przez ten etap drogi do tego celu".

Nie wierzę, że można ten problem rozwiązać wybierając jedną z odpowiedzi - zawsze stawiaj czoła temu, co jest trudne, wychodź ze swojej strefy komofortu kiedy tylko możesz, albo słuchaj swojego brzucha i nigdy nie rób tego, na co nie masz ochoty. Myślę, że odpowiedzią jest zadawane sobie samemu za każdym razem pytanie - czemu mój brzuch mi to mówi, czy to rzecz, której mogę i powinienem dać się trochę zniszczyć. A ponieważ brzuch, jak każda inna część ciała, nie posiada zmysłu perspektywy musimy się liczyć z tym, że jego trafna na daną chwilę ocena może nas wpędzić w bezsenne noce walenia głową w kant stolika nocnego z niedowierzania w przyszłości. Mimo to, lepiej pytać niż nie pytać. Powodzenia!