Saturday, August 20, 2016

"To nie hejt, to służba społeczeństwu."

Witam w małym update poście, poprzedzonym długim ogólnym fuj wobec opinii w internecie (oraz oczywiście pasmem rewelacyjnych sukcesów, które uniemożliwiały mi pisanie). Uderzyło mnie zmęczenie materiału. Nawet nie zniechęcenie i poczucie bezradności. Po prostu niektóre rzeczy już zostały powiedziane, jak również pewne etapy zostały osiągnięte. 
Może zacznę tak: jechałam ostatnio tramwajem z mamą z tatuażem DORIAN + data, tatą z "jeb kurwy tęp frajerów" (cytat zapewne niedokładny) na szyi oraz małym Doriankiem, który, zgodnie z ogólnodostępnymi danymi wkrótce miał obchodzić drugie urodziny. Ojciec siedział sobie z synem na kolanach, nad nimi górowały dwie licealistki z gatunku raczej ogarniętych. I prowadziły standardowy dialog o tych wszystkich idiotycznych imionach dla dzieci, wiecie: Brajanki itd. Zastanawiałam się, czy ojciec Doriana w tej sytuacji czuł się bardziej zaatakowany, jeśli imię pociechy mentalnie zaliczył do hejtowanej grupy, czy właśnie połechtany w swej kreatywności. Ta wiedza nigdy nie będzie mi dana. Wiem za to, że mam za sobą wiele zabawnych pogaduszek o Andżelach i Dżesikach. Jakby już za wiele. Z zabawnej pogaduszki zrobił się wczorajszy mem. TOP TEXT: jezu głupi rodzice BOTTOM TEXT: Dżesiki Brajanki. Osoby świadome konwencji (wszyscy) przekazują sobie nawzajem oznakę wzajemnego zrozumienia i można iść dalej z konwersacją. I tak jest z bardzo wieloma rzeczami. "Kościół Katolicki, amrite?" - z głowy.
I to nawet lepiej.
to też etap do przejścia
I tu dochodzimy do etapów. Stwierdzam, że przejście takich etapów jak hejtowanie, dyskutowanie, nabieranie nowych perspektyw, wycofanie się z wielu dyskusji na przerobione na MOM tematy jest w najgorszym razie ewolucją, a nie brakiem konsekwencji. Okej, nie mówię, że skoro hejtowanie Brajanków i wyzywanie ludzi w necie od idiotów jest tak godnym elementem życia jak późniejsze stadia, ale pewnie trudno by było je pominąć. To jak sranie w pieluchy. Ludzie, którzy mają to szczęście żyć w pewnym stopniu konstruktywnie przejawiają takie wzorce przechodzenia nawet sprzecznych ze sobą etapów jako naturalny proces adaptacji lub rozwoju. Zaprzeczenie, gniew i tak dalej - brzmi znajomo? Jest iluzją, że każdy od zawsze był taki czy inny, jest też naiwnością twierdzić, że różne przejścia i zmiany dzieją się z dnia na dzień. Fazy relacji między ludźmi, akceptowanie trudności, radzenie sobie ze zmianą - to wszystko ma etapy. Dlatego ten obrazek może być jednocześnie ironiczny i nieironiczny:
a może potrzebujesz etapu konfliktu, żeby unikać konfliktu?



Zawsze można wziąć sobie ksywkę po kimś ze starożytności i kupić fedorę
   Oczywiście to nie tak, że każdy człowiek wkurwiający innych w internecie, lub po prostu psujący sobie krew dyskusjami z nacjonalistami, które nieuchronnie prowadzą do gróźb gwałtu i wyzywania od feministek, pewnego dnia uzna te czynności za etap podróży, który doprowadził ich gdzieś indziej. Ale potencjalnie by mogło tak być. Dlatego sama coraz mniej chętnie angażuję się w walkę z wiatrakami/nawracanie nawróconych. Mój weterynarz też to poleca. Zdaję sobie sprawę z rozkoszy czytania mojej narracji, jednak jeśli wszystko, co napiszę o szokujących kwestiach może czytających doprowadzić tylko do "tak, tak, wiem" albo do bólu dupy, myślę, że możemy sobie darować ogólne marudzenie na bractwa małych stópek i Korwina. Na świecie jest mnóstwo ciekawych rzeczy do zaobserwowania i nie mam czasu obserwować tego, co już wyobserwowano tak intensywnie, że Greenpeace nie ma się do czego tam przykuwać ORAZ grać w głupie gry na Steamie. Wybór jest oczywisty. 
Na pewno mimo to jest jeszcze o czym pisać, a myślenie wciąż nie boli. A Brajanek to kijowe imię nie.


Friday, May 20, 2016

Strefa komfortowego oburzenia

Jako gatunek jesteśmy istotami znajdującymi spokój w rytuałach. Potrzebujemy ich jeszcze bardziej w sytuacjach niepokoju. Tak jak kwestie małżeństwa, ciąży czy spędzania piątkowego wieczoru lubimy mieścić w paru wariantach utartego scenariusza, tak generalnie korzystamy ze schematów Dzielnej Walki z Chorobą, Traumą Niekochanego Dziecka albo Krzywdy Kobiet. Im bardziej krępujące i problematyczne zagadnienie, tym bardziej potrzebujemy schematu. Dlatego wyjście poza scenariusz i zaskoczenie gości zazwyczaj lepiej się odbiera na weselu niż na pogrzebie. Nie jest lepiej z przemocą seksualną.
Pierwsza kwestia, na którą naprowadziły mnie rozmowy z moim bratem to ciekawa tendencja w krytyce sposobu przedstawiania takich wątków w filmach, książkach i serialach. Otóż o ile nikt nie oczekuje, że przy każdym trupie (nawet jeśli giną niewinne dzieci) w filmie akcji przez ekran przebiegnie komunikat "V NIE ZABIJAJ", to często zdarza się, że różne osoby, z moich obserwacji często mężczyźni, zgłaszają uczucie dyskomfortu z oglądania scen przemocy seksualnej pozbawionej jasnego komentarza potępiającego tę przemoc (przy czym nie widziałam większej paniki i oburzenia na scenę gwałtu, w "Dziewczynie z tatuażem", niż u osobnika jak się później okazało odpowiedzialnego właśnie za przemoc tego typu). Pamiętacie falę reakcji na niektóre (i to też ciekawe, że tylko niektóre, ale bez spojlerów) z tych paru scen gwałtów w "Grze o tron"? Ludzie zaczęli bojkotować serial, bo pokazuje przemoc wobec kobiet. Cóż, kiedy ostatnio sprawdzałam w ogóle pokazywał sporo uzasadnionej realiami (opartymi na realiach jakby nie patrzeć historycznych) przemocy, włącznie z tą wobec dzieci, i to nawet ze strony tej samej postaci. Trudno jednak szukać podobnej reakcji. Nikt nie próbuje sugerować, że serial sugeruje, że wywalanie dzieciaka z wieży na niemal pewną śmierć (aby nie przeszkodził w kazirodczym sam na sam) to spoko pomysł. 
Można próbować tłumaczyć takie reakcje przekonaniem zatroskanych, że społeczeństwo nie traktuje gwałtów tak jednoznacznie jak morderstw. Niepokój jednak pozostaje. Jeśli istnieje wśród widowni zauważalna grupa oczekująca, że w oczywisty sposób pokazana krzywda będzie dodatkowo akcentowana i konsekwentnie jedyną taką krzywdą jest przemoc seksualna, może to świadczyć o problemie samych widzów. Potrzebujemy dodatkowych zapewnień, bo sami nie jesteśmy tacy pewni.
I wracamy do wspomnianego wcześniej konwencjonalizmu takich spraw. Jodie Foster wyraziła ostatnio interesującą opinię na temat motywu gwałtu w filmach. Otóż według niej mężczyźni tworzący filmy lubią używać go jako łatwego środka do uzyskania dramatyczności w życiorysie bohaterki. Nie wnikają w psychikę postaci, nie próbują przedstawić innych skutków przemocy seksualnej niż te konwencjonalne, akceptowane i wręcz oczekiwane. Faktycznie, zazwyczaj gwałt na postaci jest małym zaskoczeniem. Trauma jest przeżywana konwencjonalnie i zazwyczaj wygasa po dokonaniu zemsty lub znalezieniu obrońcy bez trwałych konsekwencji. Miłość dobrego faceta nie zostanie wystawiona na próbę większą niż parę dobrodusznie uśmierzonych momentów lęku. Historia nie zatoczy koła i córki dawnych ofiar wyrosną na silne kobiety. Problem zostaje rozwiązany a na widzów (przede wszystkich tych, którzy sami nie doświadczyli tego problemu) spływa ciepłe uczucie zbliżone do katharsis. 
Czy twierdzę <tu wstaw dowolny wniosek wskazujący na to, że jestem złym człowiekiem>? Nie. Twierdzę, że
 I dotyczy to przede wszystkim tematów trudnych i ważnych. Dlatego lepiej dyskutować i wnikać w niuanse niż raczyć widownię plastrem odgrzewanej pizzy jakim jest przewidywalny wątek zgwałconej osoby, od której więcej wymagamy, niż chcemy zrozumieć.

Friday, April 29, 2016

Porcelanowe aniołki

O depresji zwykle mówi się za mało albo źle. A jak się już mówi w sensowny sposób, i tak odbiór jest słaby. Przez potężną siłę tendencji naszych umysłów do polaryzacji, zazwyczaj nie ma szans na nic nowego, jest albo kpina (bo każdy ma gorsze dni i depresja to po prostu lenistwo), albo histeria (bo autozdiagnozowana depresja nie podlega dyskusji i jest kontrargumentem na wszystko). W rezultacie depresji albo nie ma nikt, albo ma ją każdy, kto tak twierdzi. Nie jestem osobą, którą bawią ekskluzywne kluby i "mam na to papier", ale oczywiście nie ma nic dobrego w utrwalaniu społecznego wizerunku depresji jako czegoś fascynującego, głębokiego i pięknego.
Prawdopodobnie to martwiło też młode pomysłodawczynie akcji "Porcelanowe Aniołki", wspierającej dzieci i młodzież z depresją. Zajmują się promowaniem konstruktywnych postaw na rzecz walki z depresją oraz przeciwko promowaniu "modnej depresji".
Dużo słowa na p. Dalej nikt nie wie, co właściwie ono znaczy. W artykułach na stronie Aniołków znajdujemy przekaz o tym, jak propaganda sukcesu szkodzi niedoskonałym (czyli wszystkim) młodym, jak bolesne jest cierpienie w milczeniu, oraz o tym, że epatowanie "modą" na depresję jest szkodliwe. Granice są cienkie. Taką promocją są smutne memy z żyletkami, ale też nihilistyczne obrazki z Schopenhauerem. Alternatywą ma być pozytywny i aktywizujący przekaz, ale bez "weź się uśmiechnij".  To nas prowadzi do ogromnego problemu - kto i jak ma prawo mówić o poważnych problemach? Czy jesteśmy odpowiedzialni wobec innych potencjalnie cierpiących mówiąc o własnym cierpieniu? Trudno powiedzieć, co szkodzi tym dzieciakom bardziej - plastikowy świat Instagrama, czy podany wprost czyjś nihilizm. Czy cierpiąc na depresję postępujemy głupio albo masochistycznie znajdując rozrywkę w memach o bezsensie i cynizmie? Można się kłócić, że pisanie wprost o nieuchronności śmierci jest zamachem na młodzież, z drugiej strony czym jest wpływanie na ich umysły tak, by w nią nie wierzyli? Czy pisanie o przegranej walce z rakiem jest promocją umierania na raka? Czy w ogóle możemy to porównywać? 
straszny, ponury przekaz czy mimo wszystko pomocna rada? (u mnie działa)
Nie będę bawić się w formułowanie ogólnych zasad, ale zazwyczaj jeśli ktoś faktycznie modnie zieje depresją każdą dziurką, prawdopodobnie jest w miarę bezpiecznym przypadkiem. Za to często ludzie reagują na wieść o czyjejś depresji zaskoczeniem "nie spodziewałabym się tego akurat po tobie!". 
doot
Moda tak nie działa, jaki ma sens, skoro nic nie widać? Problem może polegać na stawianiu znaku równości między nihilistyczną filozofią życiową a chorobą, którą należy leczyć. Czy wtedy przypadkiem nie przestajemy traktować jej jak chorobę? Właśnie dzięki terapii i lekom można doprowadzić chorego do stanu funkcjonowania w społeczeństwie i motywacji do życia, bez względu na to, czy dana osoba wierzy w jego głębszy sens lub nie. Taki przynajmniej jest moim zdaniem ideał. Powiem więcej - często rozpaczliwe poszukiwanie głębszego sensu i powodu może mieć duży związek z depresją. Pogodzenie się z przemijaniem i śmiertelnością może być stabilniejszą podstawą spokoju i zdrowia psychicznego niż kurczowe trzymanie się perspektywy zbawienia (na przykład). 
Nie płaczesz, jeśli nie masz po co ;)
Niewłaściwe rzeczy są tabu, skoro wywrotowym aktem jest powiedzenie nieironicznie że wszyscy umrą. Nie wiem jak wypieranie takich faktów ma pomóc w poszukiwaniu zdrowia psychicznego. A poza tym, miałam depresję zanim była modna. 

to podobno nie jest okej

Saturday, March 26, 2016

Ile za to życie? Nie to, tamto po prawej.

Temat wartości życia jest zestawem startowym do niezwykle prostej gry towarzyskiej polegającej na odliczaniu czasu aż ktoś powoła się na Hitlera. Gry nie polecam, bardzo się postarzała z czasem, przykre jest zwłaszcza nieaktualizowane AI postaci. 
Ostatnio doszłam do ciekawej myśli i postanowiłam się nią podzielić ze światem z dobrego serca. Co może zaskakiwać, Tomek zrobił dobrą robotę i dostarczył mi inspiracji oraz idealnej ilustracji tego problemu w jednym.   
Było już sporo doskonałych przykładów satyry na to, kiedy konserwatyści cenią życie (np. głównie przed narodzinami), było też dużo przerzucania piłki kto bardziej szanuje życie i dlaczego. I dotarło do mnie, że problem oprócz stopniowania tej wartości jest jeszcze jeden, bardzo ważny.

Tradycjonalistyczny szacunek do życia polega na przypisaniu mu wartości absolutnej. Każde życie jest święte. To znaczy, ludzkie życie. To też Tomek narzekał jak nieprzyzwoite jest pochylenie nad życiem zwierząt. Nie dziwi też, że w tej sytuacji przypisywanie ludziom "zezwierzęcenia" leży niebezpiecznie blisko od skasowania ich złotej karty klubowicza wartościowego życia. Życie, każde ludzkie życie, jest ważniejsze niż inne dobra, takie jak zdrowie i bezpieczeństwo. Dlatego na przykład biskupi tłumaczą, że nie wolno usuwać ciąży pozamacicznej dla ochrony zdrowia kobiety, tylko czekać, aż nieuchronnie dojdzie do bezpośredniego (bo poważne, ale pośrednie istniało od początku) zagrożenia jej życia i wtedy ingerować.
(okej, wciąż nie wiem jak się do tego ma kara śmierci albo wojna) 

Tymczasem paskudne relatywistyczne i zepsute liberalne spojrzenie na życie polega na tym, że życie nie ma tego absolutnego statusu świętości. Czyli ktoś na przykład może postawić swoją godność ponad pozostałe mu parę tygodniu cierpień. Życie jest wartością indywidualną, złożoną, trudną w ocenie.

I oto clue:
Nie sądzę, żeby było tak, że ktokolwiek ma doskonałą odpowiedź, a już na pewno nikt nie może zaproponować dobrego, etycznego (cokolwiek to znaczy) rozwiązania systemowego. Za to nie mam wątpliwości co jest bardziej ludzkie. 
Absolutna świętość życia człowieka w myśleniu produktów terlikopodobnych pozwala na robienie czystej matmy. Matma jest przecież królową nauk, a liczby nie kłamią. No nie kłamią, a matma jest super ważna. Ale nie jest najlepszym pomysłem opisywanie liczbami całkowitymi i operowanie na nich prostymi działaniami, kiedy mówimy o życiu, cierpieniu, godności itd. Do tego zwykle i tak nie robią tego żadni matematycy, tylko zwykłe liski chytruski, które sądzą, że jak dodadzą sobie coś na kalkulatorze, to już wygrali w dyskusję. 
Życia są jak cyferki na koncie, tracą całą tę zbędną i niepotrzebnie komplikującą wszystko otoczkę, uczucia, indywidualizm, godność inną niż ta rozumiana przez mądrych panów. Chyba, że chcemy zrobić z jakiejś pojedynczej historii lekcję dla maluczkich. Wtedy to życie ma znów twarz, ale taką, która staje się obowiązkowa dla wszystkich. Fronda pisze o jednej dziewczynie z małogłowiem (okej, która miała akurat wyjątkowo dużo szczęścia), która żyje i ma się dobrze, więc nie wolno zezwalać na antykoncepcję dla zagrożonych zakażeniem kobiet. Albo słyszymy coś takiego:
Morfina już nie pomaga? Trudno, JP2 dał radę, ty też dasz.

Tomek liczy sobie trupy, dodaje, odejmuje i mu wychodzi co trzeba zrobić z Europą. I przy okazji trochę okazuje brak szacunku tragicznie zmarłym. Trochę.

Wednesday, March 9, 2016

Opowiem wam historię

Jest porwana, zamknięta w piwnicy, do której ledwo wpada światło. Ona i jej córki kulą się, oszołomione obcym otoczeniem i sytuacją, niepewne co je czeka. Nikt nie informuje ich o celu ani powodzie, nikt nie pyta o zgodę na dokonywane zabiegi. Dotykają jej obce dłonie w rękawiczkach, w sposób i w miejscach, które budzą jej sprzeciw i lęk. Budzi się po narkozie z podłużnym szwem na brzuchu. Nikt nawet jej nie powiedział, że została pozbawiona wewnętrznych narządów rozrodczych. Staje się nerwowa, niespokojna, agresywna w stosunku do swoich dzieci. Zostaje od nich oddzielona kratami i już nigdy nie będzie mogła się do nich zbliżyć. Rana goi się, ona jednak choruje, mówi się o przeniesieniu jej w nowe miejsce, jednak jest za słaba, nie toleruje pożywienia. W końcu trafia w obce otoczenie, z dala od wszystkich, których kiedykolwiek znała. Dostaje nowe imię, znów jej opinia nie jest istotna. Nie będzie jej dane swobodnie opuszczać tych zamkniętych pomieszczeń. Jest zmuszona jeść z miski na podłodze, załatwiać potrzeby fizjologiczne bez możliwości odosobnienia. Raz na kilka miesięcy jest przewożona na badania, gdzie lekarz bezceremonialnie dotyka jej ciała i podaje nieznane jej leki. Nie wie nic o losach swoich dzieci, nie ma prawa do adwokata, nie działa na jej rzecz Amnesty International. 
Te wydarzenia dzieją się bliżej niż myślisz. W moim mieszkaniu. Oto bohaterka tej historii. 
Czuje ból, strach i stres. Lubi obserwować ptaki za oknem, świeżego kurczaka i głaskanie po pleckach. Kiedy piszę, wyleguje się na krześle obok, co jakiś czas upominając się o pieszczoty. 
Wracam z obrad interdyscyplinarnej konferencji poświęconej obcości. Jakie prawa, dla kogo i kto może je przyznawać zawsze będzie problemem. Czym różni się zapewnianiem zwierzętom danych praw, a nie innych, bo wiemy za nie, czego im trzeba od tego, co ludzie robili sobie przez stulecia, choćby przez systemy typu "osobne, ale równe"? Oczywiście wieloma rzeczami, ale nie wierzę, że można to opisać w sposób wyczerpujący. 
Czy moja kotka jest szczęśliwa? Zwierzęcy behawioryści pewnie w dużym stopniu mogą to ocenić. Ale czy jesteśmy w stanie objąć empatią przekraczającą nasz antropocentryzm koncepcję szczęścia inną niż naszą własną? Prawdopodobnie mniej skomplikowaną, mniej zależną od czynników takich jak ambicja, świadomość własnej śmiertelności itd. 
Czy jesteśmy w stanie pozbawić się przekonania o własnej wyższości, my, rasa tak złożona i zaawansowana, że stworzyliśmy całe wyrafinowane systemy społeczne oparte na wyzysku, wstydzie i poczuciu własnej bezwartościowości?
W nurcie feministycznym miałam okazję spotkać się z opiniami, że nie ma praw kobiet bez praw zwierząt. O ile brzmi to obiecująco, niestety sprowadza się to do przypisywaniu zwierzętom ludzkich kategorii płciowości, co prowadzi do sytuacji, w której zamiast sprzeciwiać się cierpieniu wszystkich zwierząt, dochodzimy do akademickich dyskusji, w których sztuczną inseminację (czy wszelkie inne czynności wymagające dotykania genitaliów) krowy przyrównujemy do gwałtu, ponieważ zwierzę nie może wyrazić zgody. Mam poważne podejrzenie, że nieproszone dotykanie po wymionach należy do raczej niskich priorytetów na liście problemów krowy w masowym przemyśle spożywczych produktów zwierzęcych. Nie czuję się też jak przestępca seksualny zabierając Danę do weterynarza. To instrumentalizowanie losów tych zwierząt, na które ludzie dokonują projekcji swoich problemów, zamiast faktycznie dążyć do sprawiedliwości wobec nich. Niestety, znów rozbijamy się oczywiście o problem, co tak naprawdę dla nich stanowi taką sprawiedliwość.
Ta osoba (i jej książki) prawdopodobnie mogłaby nam trochę pomóc. Bo jeśli nie chcemy spocząć w przyjemnym, komfortowym i lepkim łożu ułudy, że mamy kwestie podmiotowości, człowieczeństwa i praw poukładane, jesteśmy skazani na ciągłe stawianie takich pytań i swędzenie z tyłu głowy. A pomyślcie, że zaraz do tego wszystkiego na poważnie dojdą roboty, a raczej sztuczna inteligencja. What a time to be barely alive!

Sunday, March 6, 2016

O tym jak nauka nie odpowiada na niektóre pytania

Słyszałam o przypadku, gdy dowód anegdotyczny był adekwatny.
Takie tam śmieszkowanie, ale jeszcze nie tak dawno zakładałam, że świat byłby lepszy, gdyby ludzie podejmowali lepiej poparte dowodami i logiką decyzje. I że nauka jest sposobem na naprawę stanu obecnego. Spoiler alert: już tak nie myślę. 

 

Wniosek z dotychczasowej pracy naukowej nr 1

Szukanie odpowiedzi dlaczego ludzie coś robią z przekonaniem, że taka odpowiedź istnieje, lub jest zadowalająca czy też spójna, jest naiwnością. Ten rodzaj przebudzenia przychodzi dość wcześnie. Zderzenie fascynujących hipotez z mokrą materią uświadamia młodego idealistę, iż nawet jeśli jednostki i grupy na przykład konstruują swoją tożsamość/przynależność grupową/hierarchię za pomocą określonych zachowań językowych, nie znaczy to, że mają oni zielone pojęcie co robią i dlaczego, co w dodatku przy małych grupach badanych zazwyczaj prowadzi do wniosków, które są zarówno daleko idące, jak i poważnie obciążone ryzykiem bycia absolutnie przypadkowymi. Nadchodzą kolejne badania skoncentrowane na poszukiwaniach Prawdy i Odpowiedzi, podczas gdy jedyne co nam pozostaje to rozczarowująco beznamiętny opis jak jest, i wniosek: "ludzie zwykle robią to co inni lol" oraz narastające zniechęcenie. One wszystkie są takie same.

Wniosek z dotychczasowej pracy naukowej nr 2

Lakoff twierdzi, że przekonanie, że ludzie będą podejmować decyzje oparte na logice i trzeźwej analizie faktów (w co każdy skwapliwie wierzy, przynajmniej we własnym przypadku, bo przecież to podstawowa psychologia, że chcemy w swoich oczach być osobami racjonalnymi) jest głęboko naiwne i wskazuje na twardogłową ignorancję na wszelkie osiągnięcia intelektualne od czasu XVIII wieku. Wniosek z tego taki, że najgłupszym co można zrobić jest rozdzieranie szat, tupanie nogą lub dostawanie ataków ciężkiego bólu dupy. 
W związku z tym, problemem nie jest to, że ludzie kierują się emocjami, tylko to, że udają, że emocje nie są częścią procesu decyzyjnego. 

Epilog nr 1

Trzeba zaakceptować bezcelowość i absolutny subiektywizm. Chyba, że się nie chce, bo przecież nie ma obiektywnych odpowiedzi. 



Epilog nr 2

To nie jest tak, że wyborcy obecnej partii rządzącej kierowali się emocjami, a nie rozumem, a ty tak. Ani odwrotnie. Heurystyka i decyzje oparte na emocjach i szyldach ideologii są tak samo potężnymi siłami jak złudzenie bycia od nich wolnym.


Sunday, January 24, 2016

Star Wars VII: obrzydliwa propaganda

Jako miłośniczka filmów ze statkami kosmicznymi i sagi Star Wars wyszłam z kina zachwycona Force Awakens. Oglądało się świetnie, nostalgia była, ale bez przesady, fantastyczna obsada, nieżenujące żarty, sama przyjemność. 
Nie da się ukryć, że ten film trzeba zaliczyć do tych premier 2015, które zaoferowały satysfakcjonujące postaci kobiece (obok np. Mad Maxa czy Marsjanina). Nie chodzi nawet o kobiety w rolach głównych, chodzi o postaci, które coś robią. I czuję się zobowiązana zwrócić uwagę, że mój feminizm nie przeszkadza mi w cieszeniu się dobrą fabułą i nie widzę najmniejszego problemu z filmami/książkami bez niekartonowych postaci kobiecych. Oto moje dwa kryteria, żeby taki twór mógł być dla mnie mimo tego doskonały w odbiorze:
a) fabuła NAPRAWDĘ to uzasadnia (nie, nie widzę potrzeby wciskania na siłę kobiecej postaci do historii o np. wojnie, w której faktycznie brali udział tylko faceci)
b) dzieło jest stare i to nie jego wina że pochodzi z czasów, gdy kobiety nie miały nic do gadania.
 Na przykład czytam sobie teraz "20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi", gdzie nie uświadczyłam postaci bez chromosomu Y, a bawię się świetnie. Po prostu, wtedy ich nie było w takich książkach, tak jak nie było kolorów w kinie za Charliego Chaplina. 
W przypadku nowych filmów lubię zobaczyć ciekawą postać kobiecą, w czymś co nie jest typowym chick flickiem czy operą mydlaną, do tego jeszcze taką, która nie jest po prostu elementem dekoracyjnym albo oczywistą kliszą Zła Uwodzicielka/Dama w Opresji/Michelle Rodriguez itp itd. 
Wprowadzanie takich postaci jest jednak często trudniejsze niż się wydaje, bowiem nie da się tak po prostu zachwiać porządku, który przecież był święty od początku świata. Czytałam kiedyś jak ktoś z wyrzutem bronił tezy, że w lekturach szkolnych jest dość wzorców postaci kobiecych, bo we "Władcy Pierścieni" są aż 3. Ja bym powiedziała, że oczywiście, że jest to ze względu na wiek książki zrozumiałe, ale te trzy babeczki są mocno styropianowe. Okazuje się jednak, że dla wielu mężczyzn jest to absolutna granica tolerancji.
Był już potworny ból nad Mad Maxem, teraz jest z powodu Star Wars. Posłuchałam trochę zmartwionych krytyków filmowych z youtube i faktycznie, jest źle. Usłyszałam, że film ten zawiera ginocentryczny przekaz, z którego wynika, że kobieta może być mądrzejsza/skuteczniejsza niż mężczyzna i oczywiście, że to wszystko jedna wielka feministyczna propaganda. Jeden gość wymawia "pro women" jakby mówił "pro satan" czy coś.
Wszystko przez Rey, która nie tylko jest za dobra w tym co robi, ale jeszcze do tego bezczelnie nie potrzebuje mężczyzn do pomocy. Inny youtuber opowiadał jak wzdrygał się za każdym razem, gdy upokarzała np. Hana, gdy wykazała się wiedzą techniczną w rozmowie o Sokole. 
Znałam kiedyś gościa, który pienił się, kiedy znałam odpowiedź na jakieś pytanie z wiedzy ogólnej albo gdy wyrażałam jakąś bardziej złożoną opinię, bo to "podważało jego męskość". Jak łatwo się domyślić, ten przypadek był raczej ciężki i beznadziejny. Ten wygląda podobnie:
W sumie to mnie bardzo bawią te głosy. Podejrzewam, że jeszcze jakiś czas temu bym się zdenerwowała, ale teraz raczej uświadomiłam sobie, że ich lęk przed kobietami, które radzą sobie same mi nie zagraża i jest ich problemem. Niestety, wygląda na to, że jednak taki filmy będą się pojawiać, bo w jakiś niewytłumaczalny sposób znaleźli się ludzie, którzy niezależnie od płci dobrze się bawili oglądając i nawet mężczyźni, którzy nie poczuli, że ich genitalia się skurczą od oglądania postaci kobiecej, która ogarnia życie i nawet nie potrzebuje do tego szczuć cycem. 
(Tak, widziałam też sprzeciw, że Rey jest mało interesująca wizualnie, więc nie ma racji bytu jako kobieta w filmie. Kurde, a mogła mieć lateksowy kostium z podwiązkami.)
Jak nie możecie zrobić krągłego napierśnika z dekoltem to może chociaż różowy hełm?