Saturday, December 26, 2015

Trzeciego dnia

To będzie zdecydowanie moje najbardziej bezwstydne wyznanie tego roku. Udało mi się doświadczyć syndromu trzeciego dnia. 
Prawdopodobnie można używać tego terminu również w stosunku do zjawisk wywołanych dłuższym stosowaniem różnych substancji pobudzających, jednak chodzi mi o ten psychologiczny efekt, który zawdzięczamy przynajmniej trzydniowemu odcięciu. Zwykle mówi się o odcięciu od technologii i zanurzeniu w naturze. Trzeciego dnia jesteśmy w stanie poczuć faktyczną różnicę w samopoczuciu i procesach umysłowych. Nie powiedziałabym, że dokładnie to miało miejsce, bo te święta spędzam z rodziną, pod dachem i z dostępem do internetu. Ale faktycznie przestałam sprawdzać poczty/czekać na telefony, przestałam kontrolować jaką mamy godzinę i dzień, nie musiałam robiąc jednej rzeczy wizualizować sobie kolejki następnych czynności na dzisiaj, na resztę tygodnia, na następny semestr. 
Dlaczego jest to bezwstydne? Bo uświadomiłam sobie jak dawno ostatnio mogłam sobie pozwolić na pełne trzy dni absolutnego spokoju. Nawet z gorączką trzeba pracować, a od kiedy wynaleźli te malutkie stoliki do laptopów leżenie w łóżku nie jest wymówką. Posiadanie dłuższego czasu absolutnie wolnego wydaje mi się czasem tabu. "Jestem zmęczona", "w tym tygodniu przespałem łącznie 20 godzin", "nie pamiętam kiedy miałem na to czas" są typowymi wypełniaczami konwersacji prowadzonych wśród ludzi, których znam. Zapędziliśmy się w sytuację, w której nie można się odciąć na jeden dzień bo klient nie zadzwoni drugi raz (chociaż jest niedziela w wakacje), bo e-mail o ważnym spotkaniu jutro może przyjść dziś wieczorem, bo czas ucieka. Czas pełnego relaksu dłuższego niż wieczorna kąpiel (na bogów, nie codziennie) jest luksusem. Chwalenie się posiadaniem go jest równie nieprzyzwoite jak napełnianie basenu przed domem podczas suszy. Za to kiedy mówię, że ostatni weekend bez pracy ani szkoleń miałam dwa miesiące temu mogę liczyć na głosy poparcia i zrozumienia. Jesteśmy zjednoczeni w przepracowaniu. 

Jednym z obowiązkowych argumentów dyskursu przeciwników szeroko pojętego socjalu jest "bo trzeba pracować ciężko a nie marudzić, JA PRACUJĘ 11 godzin na dobę". Jakby nie było nic chorego w tym, że jedyną alternatywą dla zarabiania ledwo na absurdalnie zawyżony czynsz/kredyt jest spędzanie połowy życia w pracy (ale za to poczucie wyższości w pakiecie). 
Wytykanie innym krótszego czasu pracy jest też typowym sposobem umacniania niechęci między grupami społecznymi i zawodowymi. Bo nauczyciele to sobie pracują tylko 18 godzin, a ktoś inny pracuje tylko 40, a ja robię nadgodziny, więc tylko ja znam życie. Bo kadra naukowa to pasożyty. 
Kiedyś koło 11 przed południem otworzyłam drzwi panu od jakichś pomiarów. Byłam wtedy studentką, plan zajęć bywał dziwny, dziurawy i do nocy, ale niestety nie zawsze w godzinach normalnej, uczciwej pracy. "Dobrze ci tak, co? A na uczelnię się nie chodzi." Próżno by było tłumaczyć ile godzin dziennie jestem produktywna i jak. Do tej pory czuję się czasem jak leniwa buła w oczach takiego pana listonosza, gdy otwieram mu w piżamie. Przecież nie będę się bronić, że uczę w szkole wieczorami, na uczelni tylko w niektóre dni, i że właśnie wstałam od pisania artykułu. 
Nie ufamy sobie w społeczeństwie, lubimy patrzeć sobie nawzajem na ręce. Poczucie krzywdy tym, że ktoś pracuje mniej albo za lepsze pieniądze bardziej sprzyja niechęci wobec innych pracujących niż wobec prawa czy pracodawcy, nawet gdy te ostatnie są powodem naszych problemów. 
Kiedy zaczęła się automatyzacja, powstawały maszyny zastępujące ludzi, wizjonerzy przepowiadali przyszłość, w której ludzie będą pracować tylko tyle, ile będzie konieczne. Resztę czasu mogliby być ludźmi, rozwijać się, tworzyć, dyskutować. Widziano w tym nadzieję na kolejną epokę oświecenia. Tajemniczo jednak, gdy jakaś czynność się upraszcza, ogólny nakład pracy nie zmniejsza się. Kto jest temu winny? Na pewno nie znajoma, która pracuje tylko 35 godzin w tygodniu.

Wednesday, December 23, 2015

Sam w domu.

Nawet nie mam problemu z komercjalizacją świąt. Myślę, że nasze umysły po kolejnym roku, w którym pierwszy raz piosenki z dzwoneczkami słyszano w listopadzie się zaadaptowały. Naprawdę, są gorsze rzeczy. Na przykład problem, który był pewnie zawsze i wciąż się nie uodporniliśmy. 
Cieszę się świętami, naprawdę je lubię, zwłaszcza gdy co jakiś czas rewiduję swoje wobec nich oczekiwania. Bo magiczny czas rodzinny wzruszeń, szczodrych porywów serca i wewnętrznej przemiany nie jest dla mięczaków. Możesz narzekać na rozdmuchaną atmosferę błogości, możesz twierdzić nawet że ona dla ciebie nie istnieje. Ale zawsze jakoś tam poczujemy ukłucie oczekiwań. Innych, bliskich, całego świata, żeby czuć się lepiej i inaczej. Albo nas samych, bo nawet jeśli nie kręcą cię lampki choinkowe i wspólne rozwiązywanie kokard na gustownych pudełkach, to coś nam jednak (niestety nie na piśmie) obiecano. Najpierw się okazuje, że Mikołaj nie istnieje, potem ten cały cyrk z seksem i śmiercią, a teraz jeszcze ktoś wymachuje nam przed oczami dowodem na to, że nasze nadzieje na głębokie i dobre relacje między ludźmi też nie do końca są tak oczywiste jak mieliśmy nadzieję. 
Ludzie z problemami, z depresjami, z rodzinami, w których już nie jest super, albo nigdy nie było czasem mogą się poczuć nie na miejscu. Moje życzenia dla was: przetrwajcie. Nie dajcie się sfrustrować niezrealizowanemu scenariuszowi, nawet jeśli sami go napisaliście. To nie prawda, że jak coś jest inaczej niż powinno, to nie ma co ratować reszty i tworzyć nowego planu. Myślę, że w tym wszystkim chodzi o to, żeby człowiekowi było trochę mniej źle niż wcześniej. A jeśli się nie poddamy zniechęceni przeciwnościami z układaniem się ze światem we własnej głowie może nawet będzie nam trochę mniej źle na stałe. A to już, gdyby takie rzeczy istniały, prawdziwy świąteczny cud.

Friday, November 13, 2015

Ból, zło, krzywda, takie tam

Jestem złym człowiekiem. 
I ty też.
Jesteśmy dość kiepskimi istotami, jeśli zdecydujemy się na jakiś standard moralny, nawet taki najtańszy, bez kanału z reportażami.
Siedzimy na dupach przed kompami i walczymy na fejsie o abstrakcyjne punkty przewagi w dyskusjach na tematy, o których nie mamy pojęcia, dotyczące losów ludzi, którym nie poświęcilibyśmy nawet spojrzenia na ulicy.
Tak, to jest przerażające. Jeśli jednak kogoś przeraża mówienie o świecie, w którym żyje, powinien nie wyłazić z bąbla złudzeń, w którym żyje.
Mówi się (ale nie za głośno, bo głośno słychać, że nas pomordujo, zgwałco i okradno, i tylko to się liczy, pęd na oślep w ucieczce przed strachem, po głowach ludzi, którzy też tego próbowali) o banalności zła. Zło trafia na memy. Zło jest tematem, w który się angażujemy między kliknięciem lajka kafejce z kawą z fair trade a kliknięcie "maybe" na wydarzeniu koncertu undergroundowego zespołu, który porusza ważne problemy. Zło jest czymś, co dzieje się gdzie indziej, ale lęk przed złem tutaj usprawiedliwia nas z najbardziej egoistycznych opinii. 
I oto nasze piekiełko, nasza mdląca i gorzko-słodko mała porcja tragedii. Jesteśmy skazani na dramat bezradności. Możemy wysłać stówę na koce albo wypełnić ankietę dla wolontariatu i cierpieć, że to wszystko, co możemy, zdając sobie sprawę, jak nasza niemoc jest niczym przy cierpieniu innych. To jest ból, który boli mieć, ale chyba bardziej boli nie mieć, ale i tak sam fakt istnienia tego problemu jest żenujący. Pętla narcyzmu nierozerwalnie związanego ze współczuciem, które nic nie zmieni, a żal, że nic nie zmieni jest jednocześnie konieczny i nie na miejscu.
Paryżu, krwawiąca Syrio, wszystkie szlaki, gdzie ludzie giną po drodze, bez dokumentów, które jak się czasem pocieszamy, zniszczyli sami, bez tożsamości - cierpimy z wami. I nie powinniśmy, w naszych ciepłych mieszkaniach na kredyt we frankach, w krajach, które dawno nie widziały wojny, ale od dziesięcioleci narzekaliśmy na swój podły los. Rozdzieramy szaty i marzymy, że to wszystko pozostało waszym problemem.

Sunday, November 1, 2015

Czyje w końcu są te fotki?

Zacznijmy od tego, że media społecznościowe nie są obowiązkowe i nie chcę tu rozdzierać szat jakie życie jest ciężkie i jak to jestem zmuszona uczestniczyć w czymś, co mnie tak krzywdzi. Bo nie jestem, Facebook mi się przydaje, staram się być na nim wierna swoim przekonaniom, co nie przeszkadza mi widzieć co jest z nim nie tak. 
Mamy zawsze czujne bractwo ludzi, którzy czują się pokrzywdzeni wrzucanymi przez swoich znajomych fotkami psów/dzieci/swojej miłości. 
Mamy wojowników, którzy toczą wojny z tym, co ich zdaniem jest złe na świecie (tak, przyznaję się do winy, ale ograniczyłam, pewnie rzucę).
Irytacja treściami innych jest normalna i oczywista, ale wszystko można sobie poblokować/wyłączyć powiadomienia i z głowy. To, co wydaje mi się problematyczne jest, to co sami robimy (lub powstrzymujemy się od robienia) pod wpływem fejsbukowej kultury.
Tja, odkrycie Ameryki - robimy dziwne rzeczy zamartwiając się tym, jakie wrażenie robimy na innych, włącznie z tymi, którzy życiowo nic dla nas nie znaczą i teoretycznie ich opinię powinniśmy mieć głęboko w okrężnicy. Pewnie nawet za czasów rysunków naskalnych ten czy inny osobnik czasem wycierał ze ściany bardzo udany rysunek mamuta w obawie przed mniej zdolnymi kolegami, którzy uznają, że się wywyższa. No więc uprzejmie donoszę, że wciąż jesteśmy na to skazani, ale do tego wytworzyliśmy w sobie opór przed zastosowaniem narzędzi do uwolnienia się od części tego problemu.
Jeśli Ci to pasuje, to spoko. Jeśli nie - czemu się męczysz?

Założę się, że 90% bardziej aktywnych fesbukowo osób od czasu do czasu doświadcza od średniej do poważnej irytacji wywołanej świadomością przepływu informacji między sobą, a osobami, z którymi nie mają tak naprawdę ochoty tymi informacjami się wymieniać. Kiedyś dodałeś kogoś do znajomych, potem zdarzył się kwas, emocjonalne komplikacje, z kogoś nagle wyszedł antyszczepionkowiec albo zaprzyjaźnił się z Twoją koszmarną ex i dobrze wiesz, że każde Twoje zdjęcie zostanie przez nich stosownie omówione. Cóż za impas. Jeśli nie znajdujemy siły, aby mieć na wszystko potężnie wyjebane jesteśmy rozdarci między rozważaniem każdej kolejnej aktywności na fejsie pod kątem emocjonalnych i społecznych kosztów, albo dopuszczeniem się niewyobrażalnego. Facebook umożliwia usunięcie ze znajomych, wyłączenie powiadomień, całkowitą blokadę i kilka innych sposobów decydowania o tym, kto ma dostęp do naszych treści. Bo o dostęp do treści chodzi. Skoro są nasze, nie musimy umożliwiać osobom, które na ich podstawie obrobią nam dupę/będą knuć/wywołają w nas dyskomfort samym faktem, że mają do nich dostęp, zatruwania nam naszej beztroskiej fejsbukowej propagandy sukcesu, kontaktowania się z ludźmi, których faktycznie lubimy i uprawiania heheszków.
Tylko że zakończenie znajomości z kimś, kto zwyczajnie przestał być znajomym, a stał się zbędnym problemem wywołuje nieprzyjemne wrażenie aktu agresji albo przyznania się do przegranej. Co zostało zafriendowane nie może zostać odfriendowane.

POWIADASZ ŻE MASZ NOWY SAMOCHÓD? I WRZUCASZ GO PO TYM JAK SIĘ POŻALIŁAM ŻE STRACIŁAM PRACĘ? I LAJKUJE TO NASZA WSPÓLNA ZNAJOMA PRZY KTÓREJ MAM KOMPLEKSY? WRZUCĘ PASYWNO-AGRESYWNY TEKST O TYM ŻE PIENIĄDZE SZCZĘŚCIA NIE DAJĄ I W OGÓLE ZEN TY CHUJU

Nie musisz sobie tego robić.

TAK? TAK, TY KURWO? POJECHAŁAŚ NA HAWAJE Z MOIM BYŁYM? MYŚLISZ, ŻE MNIE TO RUSZA? A MASZ, WŁAŚNIE PIJĘ DRINKI Z GOŚCIEM, KTÓRY DAŁ CI KOSZA NA PIERWSZYM ROKU

Dorosłość, dojrzałe uczestnictwo w życiu towarzyskim. Gratulacje.

NO TAK, NIE LUBISZ IMPREZOWAĆ IDŹCIE BEZE MNIE A TERAZ SZMATO BALUJESZ. CO JEST, NOWI ZNAJOMI JEDNAK FAJNIEJSI NIŻ DAWNA EKIPA I ODDAJ KASĘ CO MI WISISZ. SPOKO DAM LAJKA PRZECIEŻ OD GIMBAZY SIĘ PRZYJAŹNILIŚMY. I CO TERAZ GŁUPIO CI BURAKU
Nienawidzę was, dlatego czytam wszystko, co napiszecie

Tak, usunęłam ze znajomych osoby, z którymi z najróżniejszych powodów nie będę już otrzymywać kontaktów i dalsza fejsowa znajomość mogłaby doprowadzić tylko do głupich procesów myślowych powyższego typu, a to wszystko w imię dojrzałego zachowania, bo tylko impulsywne nastolatki usuwają z fejsa. Sorry, not sorry. Jeśli mogę się przejmować co o mnie myśli 340 osób, które bardzo lubię, lubię lub toleruję zamiast przejmowania się tym, co myślą o mnie 372 osoby, z których 32 są w moim życiu już tylko po to, aby wszystkim było przykro, to idę na tę pierwszą opcję.


Friday, October 30, 2015

Najpiękniejsze słowo na świecie: zakupy ; )

Z zasady pogardzam spiskowymi teoriami tłumaczącymi wszystko co robią ludzie, zwłaszcza w formie trendów. Ludzie są zwierzątkami stadnymi i często sami z siebie organizują sobie różnego rodzaju masowe i zaraźliwe rozrywki. Kiedy jednak przychodzi do nakręcania kultu zakupów zaczynam się trochę łamać w mojej niewierze. Tutaj naprawdę trend bardzo bezpośrednio przekłada się na interesy konkretnego przemysłu, do tego po prostu sprawa wydaje mi się wyjątkowo ponura (aha, koniec z racjonalnością).
NO BO JAK MOŻNA wytłumaczyć, w świecie pełnym tańszych i zdecydowanie ciekawszych sposobów spędzania czasu/relaksu, że miliony kobiet nie tylko twierdzą, że najlepszym z nich jest kupowanie rzeczy, ale do tego uważają, że to zupełnie spoko? Tak, mam problem z uznaniem shoppingu za pełnowartościowe hobby czy pasję. Sorry. Kupowanie rzeczy jest czynnością służącą mieniu rzeczy, czyli jest środkiem, a nie celem. Wiadomo, może być przyjemne, ale jeśli staje się celem samym w sobie mamy do czynienia z tym, co różni zdrowe zainteresowanie jedzeniem, które się spożywa od bulimii. 
Niegustowny merchandising gloryfikujący kupowanie dla kupowania jest częścią problemu.
Kasiu. Nie.
Raz, że brzydki, dwa, że albo bagatelizuje realny problem ofiary szopaholizmu, bo robi sobie heheszki z jej uzależnienia ("zakupy są tańsze niż terapia"), albo w kiepskim guście bagatelizuje uzależnienia jako takie, zrównując je po prostu z nieco tylko niepokojącą ekscytacją towarzyszącą kupowaniu (jeśli nosicielka nie ma problemu, tylko po prostu brakuje jej lepszych zainteresowań).
Oczywiście zabrzmię jak potworna feminazi, ale do tego irytuje mnie jak bardzo to wszystko infantylizuje kobiety. Każdy musi zakładać, że każda kobieta KOCHA zakupy, centrum, ekhem, galeria handlowa to jej Mekka (można tak jeszcze mówić?) i wydawanie pieniędzy swojego faceta to jej wymarzone zajęcie. Nienawidzę być z góry traktowana jak idiotka, która zapewne nie jest zainteresowana rozmowami na poważne tematy, ale puszczona luzem wśród sklepów wyda okrzyk bojowy i wyłącznie tak osiągnie maksymalną stymulację intelektualną. Kto utrwala tak szowinistyczną wizję kobiety? Kobiety. Oto, co Charliza napisała w swojej notce o własnych uzależnieniach, "które pozytywnie nakręcają mnie do działania" (uzależnienia takie fajne):

Każdy z nas ma swoje mniejsze i większe uzależnienia. W wypadku mężczyzn będzie to najprawdopodobniej piłka nożna (oglądanie kolejnych meczy w sobotnie popołudnie) i samochody, zaś jeśli chodzi o nas drogie panie, to pewnie zgodzicie się ze mną, że my ich nie mamy. W końcu do uzależnień nie można zaliczyć zakupu dziesiątej czarnej sukienki, czy dwudziestej pary szpilek.
Jestem kobietką. Lubię zakupy i lubię wino. Zakupy.
Kiedy stwierdziłam, że targetowanie szoperek jako grupy konsumenckiej poszło za daleko?
Kiedy chciałam się napić wina. 





 

Jedyny szoping, w którym będę widziała moje ewentualne dzieci:

 




 Dochodzimy do najgorszego.


Jest tylko jedna rzecz gorsza od infantylizowania kobiet kultem zakupów. Wciskanie go dzieciom, zwłaszcza małym dziewczynkom (ale i na chłopców przyjdzie czas). Ostatnio widziałam niemowlęcą koszulkę, różową z różowym napisem "Born to shop".
Oooo, materializm jest taki słodki.
Gówniane pomysły na życie wkładamy dzieciom do głowy.

Wednesday, October 14, 2015

Jak coś, to husaria

zbytnia znajomość języków obcych u młodego narodowca byłaby podejrzana
Husaria może oczywiście się kojarzyć z nowatorską i skuteczną kawalerią, która zapisała się w historii naszego kraju. Jest dosyć przykre, że wytrwałość domorosłych historyków doprowadziły do powstania drugiego, bardzo intensywnego skojarzenia z tą nazwą. Tą formacją wojskową bowiem z lubością wycierają sobie mordę nacjonaliści, bojówkarze, krzykacze, internetowe dzieci i kibole. Bez zbędnego wnikania w szczegóły powołują się na nieszczęsnych husarzy w każdej kwestii dotyczącej zarówno patriotyzmu, jak pompowania swojego smutnego ego na tle narodowym, ewidentnie z braku innych zasług. 
Wszyscy (tzn. ci prawdziwi, czystokrwiści Polacy) jesteśmy potomkami husarii. Przeciętny gimnazjalista mimo przewlekłego zwolnienia z wuefu i diety opartej na cukrze i roślinnym tłuszczu utwardzanym jest dumnym synem zwycięzców a sam fakt kłapania o tym mordą (ew. jeszcze sypnięcie kasą firmie odzieżowej, patrz niżej) kiedy pojawi się jakikolwiek trudniejszy temat czyni go obrońcą ojczyzny. Coraz więcej etnicznie obcych ludzi mieszka w Polsce? HUSARIA. Podatki podwyższone? Z HUSARII ICH. Mój klub znów płaci karę za to, że z Sebkiem naparzaliśmy racami na stadionie? HUSARIA JUŻ WSKAKUJE NA KONIE.
Bohaterstwo wtedy i dziś.
 
Parcie na odcięcie kuponu od potęgi dawnych kawalerzystów jest tak ciężkie, że samej czasem trudno mi uwierzyć. Kiedy jakaś strona na FB poświęcona ciekawostkom historycznym podała, że tak naprawdę większość Polaków ma w rodowodzie najwyżej właścicieli zagonów z kapustą, które husaria stratowała, bo jednak była to elitarna formacja, posypała się litania obleśnego myślenia życzeniowego. Okazało się, że więcej niż jedna osoba uważała za kojącą koncepcję, że być może jednak husarzy poniewierali nie tylko kapustę a ich hojnie, choć niekoniecznie po dobroci rozsiewane nasienie dało początek całym liniom bękarciej, acz szlachetnej krwi. Tak, cała nadzieja na bohaterską krew w zapylonych w wyniku gwałtu protoplastkach. Czy to nie jest w ogóle jak zlanie się husarzom na grób? Jako pomówienie w każdym razie powinno się liczyć. Oj tam, oj tam, ważne, że bili arabów.

Thursday, September 10, 2015

Żądamy referendum w sprawie zakazu brzuchomówstwa.

No okej, ja sama żądam. I referendum w tej sprawie byłoby ciężko bez sensu. Ale patrząc po FB obecnie żadnego postulatu czy opinii nie da się formułować  inaczej niż "żądamy referendum w sprawie XY".
Poczytałam sobie ostatnio pewnego bloga o (samotnym) rodzicielstwie. Pisze go dzielna kobieta, która dużo przeszła i szanuję to bardzo. Udało się jej jednak bardziej niż swoimi naprawdę przykrymi perypetiami zadziwić mnie tym, jak zdołała dwoma rodzajami wpisów wywołać we mnie zupełnie odmienne reakcje. 
Posty pisane z jej własnej perspektywy były poruszające i bezpośrednie, ludzkie, emocjonalne. Nie mogłam za to znieść jej postów pisanych w formie "listów" od jej dziecka do nieobecnego ojca. Pomijając kwestię, wzbudzających przynajmniej u mnie silny dyskomfort, prób infantylizacji języka (ale wciąż przypisywania dziecku umysłu i retoryki kogoś co najmniej kilka lat starszego), po prostu czuć, że coś jest w tym nie w porządku. Listy mają wg. autorki cel kiedyś oświecić ojca marnotrawnego co zrobił źle. Wydaje mi się, że mimo, iż taki cel jest zrozumiały, zbyt wysoką ceną za dążenie do niego jest robienie z dziecka lalki na kolanach pasywno-agresywnego brzuchomówcy (bo na przykład dziecku mama kupiła nową kurteczkę a sobie już nie. A co Ty nosisz w chłody, tatusiu?...)



Dziecko Mały Terrorysta
Nie zrozumcie mnie źle, dobra pasywna agresja nie musi być zła (nieskromnie: patrz pierwszy akapit). Ale wyjątkowo mierzi mnie koncept wyrażania jej przez istotę niepotrafiącą samodzielnie się wypowiedzieć, czy to niemowlak, czy płód, czy zwierzę, czy nawet roślina. Jasne, takie praktyki mają długą i momentami nawet udaną historię i tradycję, choćby literacką, ale powiedzmy, że Kochanowski jakoś tam umiał się z tym obchodzić, a zazwyczaj jednak wychodzi z tego lipa.

Zawsze wydawało mi się, że bardziej skłoni człowieka do adopcji bezdomnego kotka rzetelny ale też ciekawie pomyślany komunikat pisany przez kogoś, kogo to zwierzę obchodzi, niż płaczliwa i grająca na emocjach "wypowiedź" Pana Pchlarza, który szuka dobrego domku, bo miał kiedyś kochanego pana, ale on chciał wyjechać na wakacje i Pan Pchlarz wylądował pod mostem, bo pewnie coś się panu pomyliło (panu Pana Pchlarza, nie Panu Pchlarzowi) i zapomniał gdzie go zostawił.
Raz, że powinno się podejmować takie decyzje nie pod wpływem chwilowego poczucia winy/rozrzewnienia własną dobrocią/litością, dwa, że Pan Pchlarz ma niesamowicie fajny, ale zupełnie inny niż ludzki koci rozum, w którym na pewno jest więcej temperamentu, ośrodków preferowania mokrego jedzenia i zapału do ścigania owadów i dziwnych dźwięków, niż talentu do perswazyjnego pisania. To robota dla człowieka. 
Tak samo nie odmawiam niemowlakowi fascynujących procesów intelektualnych (przy tak zawrotnym tempie rozwoju mózgu jest co podziwiać) i emocjonalności, ale uważam, że wkładanie mu w usta planów poszukiwania mamie nowego mężczyzny albo dziwienia się, że rodzicielka nie śpi po nocach to przesada. Dzieci tak nie myślą dobrych parę pierwszych lat życia. Nie dlatego, że są głupie czy złe, ale dlatego, że są dziećmi. Masz dorosły przekaz - przekaż go z własnej dorosłej perspektywy zamiast kiepsko go charakteryzować za pomocą pseudodziecinnej naiwności.

Pewnie jestem w tym momencie antyspołeczna i kontrproduktywna, bo zapewne taki przekaz trafia do ludzi i dzięki temu kotki znajdują domy a ludzie robią przelewy chorym dzieciom. Jednak smuci mnie, że potrzebują do tego takich podstępnych bodźców.



Saturday, September 5, 2015

Co ja tam wiem o uchodźcach

Różnice (charakterów) nie do pogodzenia są jednym z czynników, które uzasadniają rozwód w prawie anglosaskim (i nie tylko). Żadne z dwojga nie musi być od razu złym człowiekiem ani oprawcą, po prostu nie istnieje między nimi płaszczyzna porozumienia.
Widzę podobny problem również w dyskusjach na różne poważne tematy. I tak samo jak w przypadku małżeństwa, którego się nie da ułożyć, żeby działało, tak samo czasem wymiana argumentów absolutnie nie ma sensu i to nie dlatego, że argumenty co najmniej jednej strony są idiotyczne albo wewnętrznie sprzeczne. A ponieważ argumentów w złożonych społecznych sprawach nie da się dosłownie położyć na wadze, nie możemy też wybrać między jedną ani drugą stroną. Obie strony nie dojdą nigdzie w swojej dyskusji, bo już od samego początku operowali w zupełnie innych płaszczyznach i przyjęli inne założenia.
Nie jestem entuzjastyczną zwolenniczką przyjęcia do Polski każdej ilości bezdomnych uchodźców i liczenia że jakoś to będzie. Ale nie mogę też uwierzyć, że możemy jako cywilizacja mazać się nad problemami pierwszego świata, kiedy prawdziwi ludzie, tacy jak my, umierają usiłując się tu dostać, a naszą reakcją są głupie memy. Z jednej strony mamy do czynienia z cierpieniem, na które nie powinniśmy patrzeć jako ludzie żyjący mimo wszystko wygodnym stylem życia, z drugiej strony mamy ogromną niewiadomą, być może poważne zagrożenie dla nas. Czytam na ten temat wszystko, przedstawiające każdy punkt widzenia i wciąż nie wiem prawie nic. Wiecie, kto jeszcze nie wie jeszcze mniej? Najtwardsi przeciwnicy uchodźców, Młodzież Wszechpolska. Co w sumie nie powinno być argumentem za żadnym stanowiskiem, bo to są akurat fakty, które można ustalić, ale dla nich i wielu ich zwolenników wystarczy. Ignorancja na temat obecnej sytuacji to co innego niż lęk przed nieprzewidywalnymi skutkami. Z drugiej strony możemy przewidzieć skutki nierobienia niczego. 
Młodzież Wszechpolska ocenia swój stan wiedzy po sokratejsku
I tu powraca problem różnic nie do pogodzenia. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy zaangażowania się Polski w przyjęcie uchodźców często mają argumenty, które brzmią sensownie. To nie jest kwestia słusznych lub niesłusznych argumentów. To jest kwestia różnic wartości i podejścia. Niektórzy zakładają, że jedynym priorytetem jest ratowanie życia każdego z tych uciekinierów. Niektórzy zakładają, że to ryzyko, którego nie można ściągnąć na cały naród. Niektórzy zakładają, że najważniejsze to chronić się przed utratą pieniędzy. Każdy z tych priorytetów sugeruje jakieś działania i ma dla nich twarde uzasadnienie.
To nie jest kwestia zdemaskowania słabych argumentów, to etyczna kwestia, które racje powinny zostać uznane za najważniejsze w tej sytuacji. Polska opinia publiczna jest bardzo podzielona, z wyraźną przewagą obrony kraju lub finansów (rozdzielałabym te dwie kategorie). 
Ciekawe jest to, że mówi się o tym, że uchodźcy reprezentują inną kulturę, że różnice światopoglądowe są trudne to pokonania. Wygląda na to, że i tak mamy tu poważne różnice.

Thursday, August 20, 2015

Delewacja dzieci postępuje

Ja wiem, że wszyscy wiedzą, na jak tragiczne zrośnięcie obu końców przewodu pokarmowego cierpi Fronda wraz z przyległościami. Ale trafiła się im ostatnio po prostu perełka, która powinna zostać wygrawerowana na tytanowych płytkach i trzymana w komorze próżniowej jako ostateczny model slippery slope (czyli "śliskiego zbocza", czyli argumentu, w którym szalone konsekwencje następują w szalonym tempie z szalonych powodów i dlatego trzeba zrobić coś bardzo konserwatywnego). 
Chodzi, oczywiście, o nieszczęsne książeczki z Biedronki. Niestety, wiem o nich tyle, co w internecie każdy. Czemu? Bo dostały tak skutecznego, "kontrowersyjnego" hype'a, że sprzedały się na pniu we wszystkich Biedrach w moim zasięgu.
Nie mogę powstrzymać szyderczego chichotu, gdy słyszę, iż dzieci są "deprawowane" w Biedronce (i dlatego należy ją bojkotować). Tak samo bawi mnie słowo "promocja" jak zwykle używane w znaczeniu "kiedy mówi się o czymś, czego nie popieramy, w sposób inny niż z potępieniem, również neutralny". Oczywiście, przecież książeczka ma na okładce screeny z gejowskiego porno, w środku na każdej stronie dziecko czyta o tym, że homoseksualizm to jedyna możliwa opcja, a wszyscy są  są obowiązkowo wyposażani w jej egzemplarze (będzie z tego kartkówka!).
Co zabawne, książeczką, którą podobne środowiska bardzo chcą blokować jest też ta słynna publikacja o gejowskich pingwinach wychowujących sierotę. Podobno jest ona narzędziem indoktrynacji, oswajającym dzieci z konceptem nieheteronormatywnej rodziny. A przy okazji stanowi dość adekwatny obraz tego, co faktycznie zdarza się wśród pingwinów. Jednak trzeba czasem trochę poskromić cenzurą tą obrzydliwą naturę, prawda?

Co do wspomnianego na początku artykułu - mała zabawa. Zgadnij, które zagadnienie NIE zostało poruszone oprócz gejowskiej indoktrynacji jako argument przeciw Biedronce (odpowiedź na dole. Nie oszukuj, świnko):
  • komuna, 
  • esbecy, 
  • szemrany handel spirytualiami, 
  • kolonializm, 
  • Smoleńsk, 
  • wyzysk pracowników, 
  • zabójstwo Ziętary, 
  • premier Kopacz
Zastanawiało mnie tak swoją zawsze, czemu gorszy wszystkich tylko publiczna deprawacja dotycząca seksualności. Media i reklamy są pełne przekazu epatującego chciwością i obojętnością na drugiego człowieka, a jednak konserwatyści wolą cały swój opór i śmiałe bojkoty kierować wobec rzekomego pogwałcania 6. przykazania, podczas, gdy przykazanie miłości, mimo wszystko nadrzędne może poczekać. Pokazanie gołej dupy jest wciąż skandalem, pokazanie głodnemu środkowego palca - już nie.

Co do zagadki: gratuluję, tym razem faktycznie nie chodzi o Smoleńsk. Super, co?

Saturday, August 15, 2015

I co to zmieni? Oczywiście, że nic.

Autor bloga Pochodne Kofeiny zastanawiał się jakiś czas temu na Facebooku czemu ludzie często zakładają, że to, co robią musi coś zmieniać, czemu nawołują go do tego, żeby więcej "walczył" albo kwestionują jego (i innych) działalność zarzucając mu niską skuteczność ideologiczną. To ciekawy punkt wyjścia do refleksji nad kompleksem mesjasza oraz wybujałym przekonaniu o własnej wyjątkowości oraz potędze swojego wpływu, z którym każdy człowiek w jakimś stopniu i z różnymi efektami się zmaga. 
Można się kłócić, że taka ludzka natura i nie ma co kombinować, można obwiniać system edukacji i wychowanie oparte na zewnętrznej motywacji, albo zwalać na szkodliwą literaturę promującą megalomanię i efekty bez poświęceń i wysiłku. Niezależnie od przyczyn powszechny jest problem, że nikomu nic się nie chce, jeśli praca nie przyniesie jakichś nadzwyczajnych efektów, chwały i zmiany w świecie. Każde zabarwione przekonaniami zdjęcie musi spełniać rolę w uświadamianiu społeczeństwa (to nie laska z nadwagą na wakacjach, to odważny głos w debacie o standardach piękna!), każda publikacja ma, niczym w wyobrażeniach niektórych teologów, bezpośrednio wpływać na przechylanie szali w walce dobra i zła o Ziemię i ludzkość.
Jasne, szczytnym zamiarem jest pragnąć się przysłużyć sprawie, w którą się wierzy. Ale nie zmienia to faktu, że wpływ zdecydowanej większości jednostek jest znacznie mniejszy i mniej trwały niż sądzą. I nie ma w tym nic złego. Tak samo jest z życiem. Nawet ludzie, którzy kpią z mrzonek o różnych formach zaświatów oswajają lęk przed przemijaniem snami o posągach trwalszych niż ze spiżu. Gdyby wszyscy założyli, że i tak nie ma sensu się starać, bo wszystko ma tak małe znaczenie w perspektywie wieczności i kosmosu, nic nigdy by się nie zdarzyło, a przecież jedną z podstawowych cech człowieczeństwa jest nietrwałość oraz jednocześnie chęć przetrwania, tworzenia, komplikowania, dociekania i okłamywania samych siebie.
Dlatego, paradoksalnie, uświadomienie sobie swojej małości nie powinno powstrzymywać wysiłków i kreatywności. Za to mogłoby to powstrzymać ludzi przed podcinaniem sobie i innym skrzydeł w pogoni za marzeniami o zmianie i własnej wizji świata.
Upolitycznione publikacje zwykle nikogo nie nawrócą, ale poszerzą punkt widzenia ludzi, którzy zamiast tylko krzyczeć hasła chcą też coś wiedzieć. Zdjęcia osób niespełniających standardowych kryteriów piękna nie zmienią przekonań osób, którzy patrzą na bliźnich jak na kawałek mięsa, ale może pomogą ludziom podobnym do tych ze zdjęć poczuć się pewniej w przestrzeni publicznej.
Wygląda na to, że wszyscy traktujemy się zbyt poważnie.

Wednesday, August 5, 2015

O tym, kto ma prawo mówić co jest piękne

Wszyscy wiedzą jak złe i straszne są magazyny dla kobiet (i mężczyzn, ciekawe, że większość wolnych od gówna magazynów nie jest przypisana odbiorcy na podstawie płci), cały biznes urodowo-modowy i generalnie konsumpcjonizm wciskany każdemu człowiekowi na Ziemi w każdą dziurkę od urodzenia do śmierci. Mówią nam co jest piękne i co jest akceptowalne, a kto powinien z powodu swojego wyglądu dostać ciężkiej depresji, pogodzić się z absolutną porażką i przepraszać za swoje istnienie (większość ludzi). Nierealistyczne kanony piękna to spory problem, ale coś jeszcze jest problemem - mówienie ludziom co jest piękne za pomocą manipulacji.
Tyle wszędzie płaczu i rozdzierania szat, że jakimś cudem opcja A (którą my reprezentujemy/preferujemy) nie jest powszechnie uważana za jedyną i słuszną, w przeciwieństwie do opcji B.  Moglibyśmy uniknąć całego tego pierdolenia, gdybyśmy sobie raz a porządnie uświadomili ile głębokiej prawdy jest w angielskim powiedzeniu, że piękno jest w oczach tego oto gościa:  

autor: www.washburnart.com
Jeśli psychomanipulacja nie jest jednak według kogoś spoko, ta osoba nie powinna usiłować wbijać innym do głowy, że coś, nieważne czy to skóra z fotoszopa czy śmiertelne stadium cellulitu, jest piękne i koniec. 
Kolejny dzień, kolejny projekt o pięknie grubych kobiet. I fajnie, każdy powinien móc sobie zapozować do zdjęć jeśli ma ochotę, a nawet jeśli jakimś cudem te zdjęcia przebiją się przez mainstream obrazów konwencjonalnej urody (tak wszechobecnej, że nikt już nie dostrzega obecności nagich idealnych brzuchów, nóg i cycków towarzyszących codziennym czynnościom) i kogoś obrzydzą, to moim zdaniem dobrze. Nie ma sensu się rozczulać nad ludźmi, którzy brzydzą się ludzkim ciałem, jedynym zagrożeniem jest, że pobudzą swój umysł do reakcji, albo się przyzwyczają (no i nie zapominajmy, że większość osób ciężko straumatyzowanych widokiem legginsów xxxxl świetnie się bawi oglądając na yt filmy o śmiesznych grubasach na bieżni). 
JEDNAK
Super fajnie, że te kobiety czują się piękne. Już ustaliliśmy w czyim oku jest piękno. Ale to oznacza też, że ani Vanity Fair, ani ten projekt nie powinien rościć sobie prawa do narzucania ludziom odczuć estetycznych. Przekrzykiwanie się "TO jest piękne, czemu tego nie widzisz?" "nie jesteś piękna/to co uważasz za piękne jest brzydkie" nie ma sensu. Jeśli będę uważać za piękne tylko antropomorficzny drób domowy w bikini z mojego ulubionego hentaja nie będę automatycznie odmawiać modelkom z kacheksją ani dziewczynom w bikini szytym z namiotu cyrkowego dobrego samopoczucia. Po prostu zostawcie mnie samą z moim laptopem na jakiś czas. 

empoderarteme.tumblr.com
Kiedyś w dyskusji o tym czy kobiety mają czy nie mają prawa do włosów pod pachami jakiś facet na youtubie powiedział coś naprawdę sensownego. Powiedział że ich prawo do robienia ze swoim ciałem wszystkiego na co mają ochotę, włączając w to transformację w Chewbackę, i jego prawo do uznawania ich (bez mówienia im tego, wykrzykiwania na ulicach i obrzucania maszynkami do golenia) za zwyczajnie nieatrakcyjne, nie wykluczają się nawzajem. Po prostu on nie będzie rościł sobie prawa do nakazywania im golenia, a one nie będą sobie rościły prawa do zmuszania go, aby uznał zarośniętą pachę za bardziej lub równie atrakcyjną w stosunku do wydepilowanej pachy. Proste, genialne, zadziwiająco trudne do przyjęcia.

Wednesday, July 29, 2015

Empatyczne lincze

 Disclaimer: nie jestem jedną z osób, które gardzą wegetarianizmem i obroną zwierząt bo "Bóg uczynił Ziemię poddaną człowiekowi" i nie jestem bezdusznym (acz uduchowionym) konserwatystą-skurwielem. Piszę o zjawisku, które obserwuję wśród obrońców zwierząt, którzy w zdecydowanej większości robią cudowną robotę.


Wiadomo, człowieka można poznać po jego stosunku do zwierząt. Myślę, że nawet już nie chodzi tak bardzo o empatię, ale o normalne, instynktowne reakcje. Jesteśmy ewolucyjnie skłonni do reagowania wzruszeniem i chęcią ochrony wobec małych, słodkich bezbronnych stworzeń. Kotków. Piesków. Kaczuszek. Czystych i cichych niemowlaków. Łatwo rozpoznać socjopatę po jego satysfakcji z cierpienia małych stworzeń. Słyszysz jak taki się chwali jak rozdeptał kociaka i już wiesz że od psychola trzeba się trzymać z dala.
Co mnie zadziwia, to łatwość z jaką niektórzy (NIEKTÓRZY) empatyczni obrońcy zwierząt stają się kipiącymi agresją maszynami do odwetu wobec krzywdzicieli zwierząt. Albo, co gorsza, nawet nie krzywdzicieli.
Sprawdza się stara zasada, że oberwie nie ten, co zaniedbał albo zrobił źle, ale ten, co się wychylił. Pomagający zwierzętom potrafią ukamienować kogoś, kto włożył dużo czasu i starań w bardzo konkretne i potrzebne działania, ale według nich robił za mało albo źle. 
Pewna fundacja publicznie (na FB) krytykowała postawę wolontariuszki, która zaoferowała wożenie kotów samochodem do weterynarzy, na własny koszt (co jest bardzo potrzebne, zwłaszcza zimą), ale nie dom tymczasowy. Na nic tłumaczenia, że sytuacja rodzinna uniemożliwia jej taką formę pomocy, więc oferuje inną (jakby w ogóle musiała się tłumaczyć). Słowa takie jak "egoistka" padają bez oporów ze strony ludzi, którzy niekoniecznie sami cokolwiek zaoferowali.
Sytuacja z dzisiaj - zrozpaczona kobieta próbuje się tłumaczyć na stronie fundacji, która przedstawia sytuację tak:

...Jeżeli chcesz adoptować psa, a zaraz go oddać to nawet nie przyjeżdżaj, nie rób nadziei!
...Aramis po raz kolejny stał się psem bezdomnym...!!! Bo sika? ...Bo ma prawo! Jest psem starym! ...ręce mi opadają! Żal psa. Cholernie żal.

SZUKAMY ODPOWIEDZIALNEGO WŁAŚCICIELA!
Aramis jest starszym psiakiem, zdarza mu sie popuścić mocz.
Babeczka próbuje tłumaczyć, że pies nie popuszcza, a sika (i nie tylko) po całym mieszkaniu, gdzie raczkuje jej dziecko i że zrobiła co mogła (i do czasu znalezienia lepszego miejsca ma go u siebie). Nikogo nie obchodzi w tej sytuacji co czuje człowiek, który poświęcił kupę (hehe) czasu, troski i pieniędzy na zadanie, które okazało się niewykonalne.

Ludzie to hieny.
ja pierdziele...to niech sobie kupią na baterie wtedy będzie biegał szczekał i siadał na zawołanie!!!!!!!!!!!!!!!!!zła jestem na maxa!
szlag !!!!! co za gnojki, a nie ludzie..... zgubili psa, potem lans na FB a teraz zwrot??? Reklamacja??? kipię ze złości !!! jak spotkam te potwory, to nie ręczę za siebie !!! ponoć mieszkają na Jeżycach w Poznaniu....
Niech ich szlag trafi...
Ludzie są okrutni, ale kiedyś sami będą mieli taki problem..    
- powiedzieli ludzie, którzy nie kiwnęli palcem, żeby ten pies miał lepiej. 

 Kiedyś widziałam też jak kobieta, którą zostawił mąż szukała domu dla wspólnych kotów (bo on do szukania ani dalszej opieki się nie poczuwał) została podobnie zwyzywana, że PRZYJACIÓŁ SIĘ NIE ODDAJE. Lasce się życie posypało, musiała się wyprowadzić itd, ale w tej sytuacji najważniejsze powinno być zatrzymanie przy sercu sierściuchów. Nie rozważała nawet uśpienia ich czy podobnie drastycznych kroków. Dotychczasowy drugi współwłaściciel oczywiście nie został uznany za porzuciciela, bo porzucił nieaktywnie.
Tak samo surowo ocenia się ludzi, którym po adopcji zwierząt rodzą się dzieci, u których potem stwierdza się alergię i zaczynają rozważać oddanie komuś psa lub kota (bo mimo dobrych chęci oddanie dziecka jest jednak prawnie utrudnione).
Śmieszne zdjęcie (mojego) kota, żeby nie było samego tekstu

Reakcje podobnie agresywne (i pełne agresywnej interpunkcji) często wywołują osoby, które faktycznie bezpośrednio robią krzywdę zwierzętom. Na przykład myśliwi. Jest to kwestia dyskusyjna na wielu płaszczyznach i nie będę tu wnikać szczególnie w racje za i przeciw polowaniu. Chodzi o styl. Obrońcy saren i dzików kipią niewiarygodną wściekłością, z lubością odnoszą się do domniemanej wątpliwej sprawności seksualnej myśliwych oraz dużo czasu poświęcają fantazjom o ich mordowaniu i torturowaniu.
W obu sytuacjach problemem jest łatwość i gorliwość w wymierzaniu ciosów, gdy jest pretekst. Czuję się nieswojo słysząc takie rzeczy od osób, które podobno gardzą przemocą. To znaczy, chyba musi być jakiś sposób, żeby walczyć z krzywdą zwierząt bez nawoływania do samosądów i trafiania rykoszetami ad hominem niewinnych ludzi. 


Monday, July 13, 2015

Propaganda część I [tekst gościnny]


Zawsze przeżywam, że szersza perspektywa i różne punkty widzenia są takie potrzebne. Nie, nie mam tu perspektywy konserwatywno-ojczyźnianej. W razie czego wszyscy przecież wiemy, gdzie takich szukać. Za to chciałabym się podzielić trochę innym odcieniem części spektrum, w której sama zwykle operuję. Tekst gościnny - Krzysztof "Labalve" Kułak. Zapraszam i polecam.
.....................................................................................................................


"Jak ustawa, nad którą teraz obradujemy, ma się do roku 2015, jako roku świętego Jana Pawła Drugiego?”  pyta senator Dorota Czudowska, podczas dyskusji na temat ustawy o in vitro.

            Gdy widzę co kościół katolicki robi z Polską, budzi się we mnie jakiś cień patriotyzmu. Budzi się i płacze.

            Kato-propaganda zasiedziała się już tak głęboko w głowach Polaków, usiadła swoim tłustym cielskiem tak bezwstydnie na oczach wszystkich, że większość z nich nawet nie próbuje ponad nią spoglądać na świat, który zasłania.

            Piszę „kato-propaganda” nie bez cienia ironii, ale wymierzonej jak najbardziej w Kościół katolicki właśnie. Ludzie Kościoła tak bardzo przyzwyczaili społeczeństwo do swojego wszędobylstwa, że, gdy ktoś mówi dziecku, że nie wierzy w Boga, staje się propagatorem ateizmu, ale gdy dziecko jest zmuszone by dwie godziny w tygodniu spędzać na parodii przedmiotu szkolnego, jakim jest lekcja religii, to po prostu naturalny stan rzeczy.

            Jeśli geje domagają się akceptacji swoich praw, jest to nacisk, czy terror mniejszości. A chciałbym zauważyć, że z przywilejów podatkowych nie korzystała przez te wszystkie lata wcale ta katolicka większość, słynne 99 czy ile (nieistotne, bo i tak jest to liczba istniejąca tylko na papierze, o czym KK doskonale wie, ale nie przestaje korzystać z tego jako argumentu*) procent, tylko mniejszość cwanych biznesmenów, którzy za możliwość prowadzenia absurdalnie korzystnych interesów i sprzeniewierzanie pieniędzy prostych ludzi, przehandlowali jedynie możliwość wydawania tych pieniędzy na zbytni hedonizm w miejscach publicznych.

            Bezczelność KK przeniknęła głęboko do podświadomości Polaków. Polaków, narodu mistrzów świata w wyszukiwaniu cudzych przywilejów i zazdroszczenia sąsiadom, a jednak ludzi niezdolnych do odłączenia się od machiny dojącej, podsuwającej otępiającą paszę.

            W rezultacie mamy Krystynę Pawłowicz i jej podobnych, polityków, ludzi z poważnymi tytułami naukowymi, którzy z mównicy sejmowej krzyczą, że prawo ludzkie nie może stać nad prawem boskim, czy w sądzie przeciwko swoim byłym bliskim używają argumentów takich jak „moja była małżonka nie chodziła do kościoła”. I prezydenta, który podczas poważnej debaty broni swoje dawne projekty ustaw, zarzucając oponentowi brak szacunku dla poglądów politycznych Jana Pawła Drugiego.

            Panie Prezydencie: Jan Paweł Drugi jest, ex- z przyczyn oczywistych, politykiem kraju, który nie zapewnia nam żadnych korzyści gospodarczych i nieszczególne polityczne.** Nie jest ogólnie uznanym autorytetem politycznym, autorytet moralny zbudował na pochwałach bardziej, niż na czynach, bo operował ciągle w granicach już ustalonych przez innych watykańskich polityków. Czemu polityk Polski ma obowiązek wdrażać, czy chociaż aprobować jego poglądy?

            Rozumiem, że katolicy to grupa ludzi, którzy posiadają swoje prawa. Ale prawa mają ludzie, nie religie. Możecie uznawać swoje święte prawa, ale nie są one nadrzędne dla innych i nie stanowią one punktu wyjścia ocen moralnych dla wszystkich ludzi żyjących w tym kraju. Ateista nie ma obowiązku czuć się źle z faktem, że jest ateistą. I może głosić swój ateizm tak samo jak wy głosicie swój teizm. I nie, wcale nie czyni go to obłudnym. Fakt, że nie wierzysz w żadnego boga, nie sprawia, że musisz milczeć na ten temat.

            Postulaty katolickich organizacji i polityków rzadko kiedy dotyczą zapewniania praw katolikom, bo oni mają już praktycznie... wszystkie? Wszystkie, w tym prawa do ograniczania wolności innych ludzi, które chcą jeszcze bardziej poszerzyć.

            Ale dobrze, niech katoliccy politycy kontynuują walkę o to, czego chcą ich wyborcy. Taka jest ich rola. Ale proszę, przestańmy udawać, że to wszystko się z góry katolikom należy.



______________________
* Jeżeli korzystasz z kłamstwa by szkodzić np. mniejszościom religijnym lub seksualnym, to jest to łamanie ósmego przykazania, czy mniejszości religijne i seksualne z definicji nie są „bliźnim twoim”?

** Kraju, z którym wiążą nas relacje sprawiające wrażenie, jakby Polska była terytorium zależnym Watykanu, a może, sam nie wiem, relacje dobrowolnej okupacji?

Sunday, July 12, 2015

Ała, stoisz na mojej delikatnej męskiej dumie

Tak na początek polecam posłuchać tego.
Trafiłam na doskonałą stronę humorystyczną. Męscy aktywiści męskich praw zawsze mnie zastanawiają. Nie jestem pewna stopnia, w którym wierzą w to, co mówią. Są jak odpowiednik najbardziej idiotycznego feminizmu, tylko ze zmianą płci i bez rozsądniejszych odłamów. Możliwe, że dlatego, że rozsądni mężczyźni zdają sobie sprawę, że od stuleci znajdują się zdecydowanie na wygranej pozycji. Albo wierzą w swoją męskość (jak tylko życzą ją sobie interpretować) i nie sądzą, że nakarmienie łyżeczką własnego dziecka ich wykastruje.

Trafiłam na uroczy post Partii Mężczyzn. Oto najciekawsze fragmenty:


Obecna narracja medialna (która ma ogromną siłę i potrafi z normalnego człowieka zrobić komunistę) w kontekście roli mężczyzny w rodzinie najkrócej rzecz ujmując namawia go do zostania matką. "Mężczyzno zmywaj naczynia! Rób pranie! Zmieniaj pieluchy, nie bądź zacofanym i złym ojcem!"
Oczywiście korona mężczyźnie z głowy nie spadnie jeśli umyje podlogę jednak ciągłe stawianie mężczyzn w kobiecych rolach wydaje mi się wywoływać niezadowolenie wśród obydwu płci.
Nie, proszę, natychmiast przestań wywoływać we mnie niezadowolenie myjąc naczynia po obiedzie, który gotowałam wczoraj w nocy zanim poszłam na ranną zmianę do roboty. I przepraszam za "natychmiast" - nigdy nie powiedziała żadna żona.

Nie musimy uczyć syna władać dzidą, mieczem, muszkietem? Dobrze, ale zamiast tworzyć "nowy model mężczyzny " dla dobra ideologii, może lepiej dla dobra dzieci i kobiet przekonywać współczesnych "Piotrusiów Panów", że dobry ojciec pilnuje by syn nauczył się samoobrony? 
 Skoro niepotrzebne polowanie - może współczesny mężczyzna wciąż musi dbać o to, aby jego dzieci w teraźniejszości i przyszłości miały co jeść?
 Myślałam, że praca w celu pozyskiwania środków na życie jest powszechnie uznawana za normalne zachowanie wszystkich (zwłaszcza matek i ojców), ale widocznie to jakiś niesamowity męski wyczyn.

Nie musimy mieć zamku, płytowej zbroi, ani orać pola, lecz wciąż musimy zakładać alarmy, dobre okna i konta w stabilnych bankach.
Jak wyglądałby ten świat, gdyby kobiety zyskały uprawnienia do korzystania z usług bankowych?

Czy w związku z tym, że tradycyjnie kobiece obowiązki stały się dużo łatwiejsze, spotkaliście się kiedyś z grzmieniem dziennikarzy głównego ścieku pt. "Kobieto! Sama napraw swój samochód!" i argumentami w stylu "Skoro masz jedno dziecko, a nie ośmioro, to możesz sobie sama Windowsa zainstalować.
No to by była gruba przesada, żebym ja, delikatna ikona kobiecości miała sobie sama ogarniać komputer?

Jest to przykład tego, jak można pociągnąć długi, wewnętrznie spójny wywód, który jednak oparty na słabych przesłankach jest po prostu śmieszny.
Ciekawi mnie środowisko, w którym obraca się autor, skoro twierdzi, że kobietom nie przeszkadza życiowa nieporadność ich mężczyzn.
Nie mówię już nawet o tym, że ten wspaniały współczesny mężczyzna ma uczyć jak żyć i chronić się przed niebezpieczeństwem SYNÓW (widocznie ma to robić podczas gdy żona uczy córkę jak się skromnie ubierać i tkać). Gość ma problem z tymi kobiecymi i męskimi rolami. Jeśli założymy, że każda czynność wykonywana w domu/rodzinie ma swoją płeć, jak różowe i granatowe maszynki do golenia, to faktycznie mamy do czynienia z podłym reżimem, który chce ludzi wrzucać w "sprzeczne z naturą" role. Jeśli jednak mamy trochę rozumu (i godności człowieka) możemy przyjąć, że opieka nad noworodkiem nie jest czymś godzącym w godność ojca ani (poza karmieniem piersią) czymś z definicji kobiecym. Tak samo z gotowaniem i innymi pracami. Z tego co wiem, niezależnie od płci każdy musi jeść, czemu tylko połowa ma być w stanie to jedzenie przygotować?
Tak, skończyły się czasy mężnych wojowników i pracowitych zbieraczek dzikich marcheweczek. I warto się z tym pogodzić, a nawet z tego cieszyć. Bez zapewniania sobie przez pozbawionych konieczności zapasów z niedźwiedziami szablozębnymi mężczyzn protez poczucia wyższości nad resztą stworzenia (hurr durr to ja dbam o bezpieczeństwo tego domu i uczę mego syna jak kopać piłkę raz w miesiącu). Dorosłych ludzi powinno być stać na więcej godności.
A przez "alpha male shit" totalnie rozumiem przykręcenie obluzowanej śrubki i oczekuję za to pełnego wyżywienia i sprzątania.

I, co może wydać się szokujące, kobiety też są fizycznie i biologicznie w stanie naprawiać samochody, malować poręcze (Serio? To ma być jakiś macho wyczyn?) i instalować Windowsa. Tak samo jak chromosom Y nie uniemożliwia zmiany pampersa. Duma (czy inne dziwaczne powody i uprzedzenia), które uniemożliwiają i kobietom, i mężczyznom wykonywanie tych rzeczy gdy jest to potrzebne są wyłącznie ich własnym problemem.

Tuesday, June 30, 2015

Jak bardzo "100% cruelty free"?

Mamy tu zawiły problem. Co nie powinno być dziwne, bo każdy problem jest zawiły, a jeśli nie, to albo ignorujemy coś bardzo istotnego, albo tak naprawdę nie mamy do czynienia z problemem.
Oto stwierdzenie, na które mamy liczne i przekonujące dowody: jako dzieci naszej cywilizacji nieuchronnie mamy na rękach krew żywych istot, która jest ceną za nasz styl życia.
W żadnym razie nie chodzi mi o to, jak niektórzy mówią, że nie warto się w ogóle starać, bo i tak nic nie zmienimy. Możemy mieć na rękach trochę krwi albo dużo, możemy to być krew, której przelania nie mogliśmy uniknąć, bo ta cywilizacja była taka jaka jest bez naszej zgody zanim przyszliśmy na świat, ale może też być to krew przelana wyłącznie dla naszej zachcianki. Niektórym robi to różnicę, innym nie. Niektórym, którym robi to różnicę po prostu będzie smutno, inni poświęcą całe życie żeby ograniczyć swój udział w tym wszystkim. 
Miałam ostatnio do czynienia z oficjalnie najbardziej bezsensownym argumentem z kategorii "zawsze się trochę morduje". Pewien wegański sportowiec pochwalił się na facebooku Fairphonem - smartfonem produkowanym bez cierpienia i wyzysku. Pewien pan napisał:
Chłopie, a wiesz, że twórcą fb jest Żyd, a Żydzi ginęli w czasie Holokaustu? A wiesz, że codziennie pijesz wodę, a dzieci w Afryce umierają z powodu jej braku? (...) Daj sobie na luz
Komentarz uważam za zbędny. 


Różne (zamierzone i nie) akcje konfrontujące ludzi ze źródłem ich mięsa zwykle pokazują, że nie są oni zadowoleni z tej świadomości. I oczywiście "gdyby rzeźnie miały szklane ściany wszyscy bylibyśmy wegetarianami". Kwestie etyczne dotyczące zabijania zwierząt są w dużej mierze relatywne, jak wszystkie takie kwestie. Akurat z mojego punktu widzenia taka świadoma ślepota jest mniej godną postawą niż refleksja nad konsekwencjami swoich wyborów. Z tej postawy wynika świadomość, że różne poświęcenia mające na celu ograniczenie cierpienia są słuszne, ale nigdy nie pozwalają na przyznanie sobie certyfikatu 100% cruelty free. Niestety jest to problem wielu wegetarian i wegan. Nazywają zjadaczy mięsa (lub, odpowiednio, nabiału itd) mordercami, będąc pewni swojego absolutnie nieskalanego sumienia. Działają zerojedynkowo - albo jesteś mordercą, albo moralnym przyjacielem natury, nie chcą przyjąć, że to dosyć płynne kategorie. Poczucie własnej moralności i wyższości nad tymi niemoralnymi jest tak przyjemne, jak i złudne. Jest kwestią dyskusyjną, czy faktycznie produkcja pokarmu dla osoby na diecie roślinnej w szerszej perspektywie powoduje śmierć większej ilości czujących istot niż produkcja mieszanej diety, jest jednak pewne, że rutynowo prowadzi ona do śmierci zwierząt. Tak samo jak produkcja wielu produktów codziennego użytku, która również jest związana z cierpieniem ludzi. 
Chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że uważam, że noszenie koszulki fair trade jest lepsze niż takiej z oczywistego sweatshopu, uszystej rękami przymierającego głodem dwunastolatka. Problem zaczyna się gdy jej nosiciel zakłada swoją moralną wyższość nad innymi. Zresztą, możemy się nie przejmować co sobie myśli jakiś snob. Może to dotyczyć prawdziwego świata w inny sposób. W większej skali nie jest niestety pewne czy faktycznie ta koszulka sprawia, że dana osoba jest zupełnie bez winy. I czuje się zupełnie usprawiedliwiona, bez konieczności jakichkolwiek starań o mniej przepełniony cierpieniem świat, bez konieczności nawet refleksji, bo przecież ręce mam czyste.
Bezpiecznym etycznie wg. mnie rozwiązaniem jest nie oszaleć z wyrzutów sumienia, że żyjemy jak żyjemy, ale zawsze zakładać, że nasza obecność na Ziemi kosztuje więcej, niż jesteśmy świadomi. 
Myślącego człowieka raczej nie zszokuje informacja, że mięso robi się ze zwierząt, ale większa świadomość tego, jak to działa powinna pobudzić do myślenia (a to przecież nie zaboli).
Jedna z osób, która bierze udział w tym nagraniu mówi "pewnie to doświadczenie nie sprawi, że przestanę zupełnie jeść mięso, ale na pewno będę więcej o tym myśleć".
Kiedy jadłam dzika, którego zastrzeliła bliska mi osoba, po wysłuchaniu szczegółowego opisu tego, co miało miejsce zanim pyszna karkówka znalazła się na moim talerzu, miałam okazję pomyśleć o tym konkretnym odyńcu, który biegał sobie po lesie, żył swoim życiem i pewnego dnia dostał jedną śmiertelną kulkę. Skupiłam się bardziej na fascynacji i szacunku niż strachu i wstręcie, nie pozwoliłam też tej świadomości skulić się gdzieś z tyłu mojej głowy. Niekoniecznie z tego powodu jem zdecydowanie mniej mięsa niż wcześniej i nie wykluczam, że zrezygnuję z niego zupełnie. Ale hej, świadomość to złożona rzecz.

Sunday, June 21, 2015

Gdyby logika światopoglądowych debat obowiązywała wszędzie

Przy stole
A: Zaraz... Czy ty jesz rybę nożem i widelcem?
B: Tak, zawsze tak mi się wygodnie jadło.
A: Ale rybę trzeba jeść dwoma widelcami. Tak jest w mojej książce o manierach.
B: Wiem, ale akurat nie uczyłam się z twojej książki o manierach. Chcę sobie zjeść mojego dorsza jak każdy przy tym stole, tylko nożem i widelcem. Nie będę nikomu przeszkadzać w używaniu samych widelców.
A: Przecież tu są dzieci! Jeszcze pomyślą, że tak można jeść! Jak musisz, to jedz sobie czym chcesz, ale u siebie w domu jak nikt nie patrzy.

W kawiarni
A: Przepraszam, moja kawa jest zimna.
B: I z tego powodu przychodzi pan narzekać? Inni dostali ciepłą kawę.
A: Wiem, ja też bym chciał napić się ciepłej kawy. Czy mógłbym dostać ciepłą kawę?
B: Inni dostali ciepłą i nie przychodzą z zażaleniem! 

 W sklepie
A: O, tam jest papier toaletowy.
B: Ale musimy kupić chleb.
A: Została nam tylko jedna rolka w domu.
B: CZY NIE ROZUMIESZ ŻE SĄ WAŻNIEJSZE SPRAWY NIŻ PAPIER
A: Wiem, ale nie możemy kupić jednego i drugiego?
B: TAM JEST CHLEB. PRZYSZEDŁEM PO CHLEB.
A: Ok, to ja pójdę po papier i spotkamy się przy kasie.
B: CZEMU MÓWISZ O PAPIERZE SKORO SKOŃCZYŁ SIĘ CHLEB. CHCESZ ŻEBYŚMY UMARLI Z GŁODU

W czyimś domu
A: Czemu nie słuchasz Budki Suflera.
B: Wolę inną muzykę, tato.
A: Ale wszyscy w tej rodzinie od zawsze słuchają Budki Suflera. To nasza tradycja.
B: Wiem, ale zacząłem słuchać innej muzyki i po prostu bardziej mi się podoba.
A: Nie rozumiesz, że przez ciebie nasza rodzina już nie będzie taka sama?
B: I tak nie będzie, tato. Jesteśmy w każdym pokoleniu trochę innymi ludźmi.
A: NIE BĘDZIE ZGODY NA PROMOWANIE INNEJ MUZYKI NIŻ BUDKA SUFLERA

Również w czyimś domu
A: Musimy przestać zostawiać mokre buty koło drzwi. Parkiet zaczyna się wypaczać od wilgoci.
B: I co, sugerujesz, że to z naszej winy się wypacza? Przecież w tym domu już ktoś mieszkał przed nami i w salonie też był trochę wypaczony.
A: Ale teraz my tu mieszkamy i szkoda, żeby podłoga się zniszczyła.
B: Nic nie trzeba robić, parkiet wypacza się przez naturalne procesy, na które nie mamy żadnego wpływu. Albo to wina kogoś innego, ale na pewno ja nie mam z tym nic wspólnego.

Na stacji benzynowej
A: Przepraszam, ja i sporo innych ludzi chcemy parówki z materiału X, a mają państwo tylko z Y. Czy rozważylibyście może wprowadzenie parówek z X? Chętnie byśmy je kupowali.
B: MNIEJSZOŚĆ NARZUCA SWOJE PRAWA WIĘKSZOŚCI! MACIE JEŚĆ PARÓWKI Z Y ZBOCZEŃCY

Czy świat nie byłby żenujący, gdyby taka logika nim kierowała w tak prostych sprawach?
A nie, to ostatnie to akurat dosłowny przykład. 

Przedostatni inspirowany po części tym: